9.02.2019, Progresja - Abbath/1349/Vltimas/Nuclear

Jako, że zasmakowałem w obu albumach wydanych przez gwiazdę wieczoru, specjalnie się nie zastanawiałem, czy wybrać się na ten gig. Tym bardziej, że prywatne życie sprawiło, że miałem rzut beretem do Warszawy, a w poniedziałek wolne w pracy. Nie odrzuciły mnie też wieści z Ameryki Południowej o – nazwijmy to poprawnie – chwilowej niedyspozycji lidera zespołu. Ponadto i tak sporą już chęć obecności zaogniła informacja o supportach z najwyższej półki.

Dojeżdżając na miejsce okazało się, że jesteśmy grubo przed czasem, więc postanowiłem obadać, co ciekawego na merchu i skierować się do kolejki po piwo. Oficjalne koszulki w cenach 80-120, a bluzy po około 200 złych to już standard, więc jakiegoś zdziwienia nie było. Przy okazji rzucało się w oczy mnóstwo nikomu niepotrzebnych gadżetów jak np. wskazówkowy zegarek naścienny z zakazaną mordą Abbatha i autografami za jakieś kosmiczne pieniądze. Piwa w klubie poniżej dychy też się nie kupi, ale piwo to piwo. Musi być jakieś przyjemne dopełnienie wesołych rozmów i wymiany spostrzeżeń, a także coś do muzyki na żywo.

Tak więc wybiła godzina 19:00. Na pierwszy ogień wyszedł chilijski Nuclear. Przyznam szczerze, że nie zaznajomiłem się wcześniej z ich twórczością, jednak po tym co usłyszałem, braki na pewno nadrobię. Co prawda na początku nie mogłem wybrać dobrego miejsca, ale koniec końców ulokowałem się przed samymi barierkami, gdzie stwierdziłem, że jest najbardziej selektywne brzmienie. Wtenczas było jeszcze dość mało wiary, więc przemieszczanie się po klubie nie sprawiało żadnych trudności. Nuclear zaprezentował około półgodzinną setlistę składającą się z thrashowych, pełnych energii utworów. Riffy i złożoność kompozycji do złudzenia przypominały te znane z twórczości Slayera, co w moim domyśle jest celowym zabiegiem. Poza (momentami) zbyt cichym wokalem kapela zabrzmiała całkiem mocno i idealnie wpasowała się w rolę otwieracza.

Po około 20-minutowej przerwie na deskach sceny pojawiła się supergrupa znana chyba głównie za sprawą Davida Vincenta – Vltimas. Ten ostatni mając w garści cały death metalowy świat postanowił pójść swoją własną drogą i wbrew obiegowej opinii najbardziej prawdziwych prawdziwków, całkiem dobrze mu to wychodzi. Dowodem tego może być chociażby spory na ich występie tłum, która raczej po macoszemu potraktowała poprzedników. Nie było już mowy o pustkach na sali. Innym dowodem na wartość wokalisty, w moim odczuciu jest płyta Something Wicked Marching In, której w odróżnieniu od ostatniego „dzieła” Morbid Angel, gdzie głosu udzielił Vincent, słucha się doskonale, mimo nie do końca death metalowej konwencji. Miałem okazję już wcześniej widzieć show Vltimas na feście u naszych południowych sąsiadów i granie to wywarło na mnie duże wrażenie, toteż miałem nadzieję, że i tym razem się popiszą. Nie zawiodłem się. Rewelacyjne brzmienie w połączeniu z partiami wokalnymi Vincenta i solówkami Blasphemera, a także ciekawą kreacją sceniczną na długo zapada w pamięć. Co prawda nie mają jeszcze zbyt dużo materiału, więc grają jedyną płytę jaką wydali, w całości od deski do deski. Poza szybszymi momentami warto zwrócić uwagę na nieraz gotycko brzmiące wolne, pełne niepokoju chwile. Wszystkiego dopełnia coraz lepszy wokal Vincenta, który operuje głosem w taki sposób, że jeszcze parę lat temu nikt by go nie posądzał o niskie, czyste partie, brzmiące jak Peter Steele. Niesamowity, bardzo klimatyczny show.

Najlepsze jednak dopiero miało nastąpić. Krótka przerwa na papierosa i rozmowy na temat tego kto lubi, a kto nie lubi Vincenta, gdy w tle rozpoczęło się przepełnione grozą intro, a lada moment na scenie miał się pojawić 1349. Czym prędzej należało pójść pod samą scenę, aby chłonąć te złowieszcze dźwięki. Muzycy pojawiali się na scenie pewnym krokiem, a dwóch pierwszych dzierżąc w dłoniach pochodnie sprawiali wrażenie, że zaraz stanie się coś złego. W momencie plunęli ropą, kierując chmury ognia centralnie na pierwsze rzędy publiki. Jeden z obserwujących tak się wystraszył, że przewrócił mi się prosto pod nogi. Rozbawiło mnie to na tyle, że nawet kilka kropelek ropy w piwie przestało mi przeszkadzać. 1349 zaczęło grać. Nie wiem, czy koncert to w ich przypadku dobre określenie, czy może lepszym określeniem byłby zmasowany atak wymierzony we wszystko co boskie. Każdy kolejny riff brzmiał jak kanonada wycelowana przez tych barbarzyńców w resztkę chrześcijańskiej nadziei na lepsze jutro. Zestaw perkusyjny Frosta standardowo był tak złożony, że ledwo można było bębniarza dostrzec zza instrumentu. Setlista składała się głównie z ostatniego albumu, co w zasadzie było oczywiste, gdyż jest on esencją tego co najlepsze w 1349 i udowadnia, że da się nagrać surowy black metal nie zjadając własnego ogona.

Jakoś po 22:00 przyszła pora na danie główne, czyli Abbath z zespołem. Około półtorej godziny rewelacyjnie brzmiącego koncertu składającego się z najlepszych utworów z obu płyt Abbath’a dopełnionych trzema coverami Immortal oraz jednym coverem I, który to mnie bardzo ucieszył gdyż od przeszło 10-ciu lat świat zamilkł na temat tego tworu, a pamiętam jak było głośno po wydaniu płyty. Jeżeli chodzi o Immortal, to w setliście znalazły się One by one oraz Tyrant z Sons…, a także Against the Tide z Damned In Black. Bardzo dobrze dobrane utwory, chwytliwe i pasujące do całokształtu. Zawsze powtarzam, że płyty Abbath to taka kontynuacja tego, co powstało w późniejszej twórczości Immortal. Abstrahując od tematu, Immortal Demonaza też nagrał solidny album, ale nieco surowszy, nadal jednak słychać, że jest to Immortal. Do plusów zaliczyć więc można wspomniane przeze mnie wcześniej brzmienie i dobrze dobraną set listę. Rozczarowujący był natomiast, przynajmniej dla męskiej części publiczności, brak Mii Wallace, która odeszła od zespołu po rozbojach Abbath’a sprzed jakichś 2 miesięcy. Miałem jednak cichą nadzieję, że postanowi wrócić na europejską trasę, bo i byłoby oko na kim zawiesić. Reasumując ciężko stwierdzić, na ile jest to jeszcze radość z grania, a na ile oschłe liczenie pieniędzy fanów, którzy w dalszym ciągu tłumnie przybywają na koncerty. Faktem jednak jest, że produkt, jaki dostajemy, jest na bardzo wysokim poziomie aranżacyjno-realizatorskim i można śmiało polecić go wszystkim, którzy lubią czasem zobaczyć show w wykonaniu tych blackmetalowych muzyków, którzy lata grania dla czystej zajawki mają dawno za sobą, a na dzień dzisiejszy jest to dla nich zwyczajny sposób zarabiania na chleb doczesny.

Jasiek

Music Wolves - Odstęp
Castle Party 2019 - Photo 1

Relacje – Castle Party 2019

Castle Party 2019 Relacja 26 edycja (a moja piąta) festiwalu już za nami, ale wiele osób jeszcze jakiś czas będzie żyło wrażeniami, które towarzyszyły nam…

Więcej ==>

Lenny IsDead, AnywhereUs

Pozytywni na sterydach W przedostatnią sobotę lutego miałem okazję odwiedzić niezwykle klimatyczny, kameralny wrocławski klub Alive. To miejsce zawsze zaraża dobrą energią i nie inaczej…

Więcej ==>