50!? Don’t Slow Down
Byłem nieźle zdziwiony, kiedy Naczelny wrzucił mi do recenzji płytę sprzed czterech lat. Kurcze, pomyślałem, przecież to Kwasożłopy, na pewno każdy ma to już obsłuchane, co tu pisać? Z drugiej jednak strony bardzo się ucieszyłem, bo na takie AcidDrinkers czekałem od lat! Myślę, że nie byłem osamotniony w swoim oczekiwaniu i tym bardziej radość mi sprawia możliwość podzielenia się z Wami wrażeniami płynącymi z obcowania z ostatnim dziełem Titusa i spółki.
Płyta jest piętnastym albumem w karierze grupy i została wydana w 30 lat po tym jak Lica i Titus obalili po raz pierwszy wspólnie na poznańskim koncercie Iron Maiden trunek patykiem pisany, a w ich umysłach, rozjaśnionych miksturą godną samego Panoramixa zaświtała myśl, aby zmontować ekipę i poszyć trochę trashowych riffów. W pierwszym obcowaniu z Paralysing Expansive Energetic Power Show w oczy rzuca się okładka, jakże różna od każdej innej okładki Acidów. Zaskakująco, jej autorem jest Jurek Kurczak, który tworzył okładki do pierwszych albumów kapeli. Nie tylko chyba w moim odczuciu w tym wypadku wyraźnie inspirował się Papciem Chmielem (ci czytelnicy, którzy pamiętają swój pierwszy numerek w maluchu starego, doskonale wiedzą kto zacz, młodzież odsyłam do przepastnych zasobów Internetu). Warto jeszcze wspomnieć, że płyta została wydana sumptem wytwórni Makumba Music, założonej przez managera zespołu, Macieja „Maka” Makowicza, co myślę, że w znacznym stopniu wpłynęło na brudny charakter wydawnictwa.
Zapowiadając płytę, Titus obiecywał „kop w papę” i wiecie co? Uważam, że cholera dotrzymał słowa! Muzycznie jest to absolutny powrót do klasycznego łojenia, którego łaknęli podstarzali fani Acidów, nieco zmęczeni ugrzecznionymi produkcjami, jak chociażby „25 Cents For A Riff”, czy innymi coverami. Mega energia bije z „PEEP Show” już od otwierającego album, atakującego zmysły potężnymi riffami „Let’emBleed”. Cholera! Jakie to jest dobre! Chłopaki na płycie tak zasuwają, że nieskromnie się pochwalę, wróciwszy do niej w celu zrecenzowania, udało mi się pobić swój rekord na 10 km w bieganiu 😀 Wściekłość, gniew i bunt wylewają się z każdym rwanym riffem, z każdą ultraszybką solówką. Ślimak wali w bębny, jakby chciał obrócić swój zestaw w pierze. Na scenę wlatuje mega wpadający w ucho, nieco z punkowym zadziorem „Monkey Mosh” i jest jeszcze lepiej! Potem w mózg wwierca się genialny „Sociopath” ze skandowanym, podobnie jak w „Thy Will Be Done”, refrenem. W rozpędzonym „50?! Don’t Slow Down” Titus, kończący 50-tkę w rok po premierze albumu zapewnia, że nie zamierza odpuszczać, nie zamierza zwalniać. Ciężko na tej płycie o słaby kawałek, „The Cannibal”, „God Is (Isn’t) Dead”, „DiamondThroats” i „Heavenly Hellfucker” miażdżą wręcz bębenki słuchowe wściekłą mieszanką trashu, crossovera, nawet hardcore’a i wydzierania się Titusa. Nieco oddechu można złapać dopiero na koniec, przy oscylującym na pograniczu ballady „After The Vulture”, nawiązującym do nihilistycznych dzieł rumuńskiego filozofa Emila Ciorana. Utwór cechuje posępny klimat, ale i przestrzeń, której próżno szukać w innych kompozycjach. Drinkersi lubią zostawiać sobie na koniec płyty właśnie takie łagodniejsze brzmienia, co było można dostrzec w przypadku legendarnej „Acidofilii”, czy chociażby „MidnightVisitor”.
Czego mi zabrakło? Muzycznie, mimo iż jest to podróż po klasykach ze stajni Kwasożłopów, ciężko się do czegokolwiek przyczepić. Natomiast gdzieś zagubiły się prześmiewczość i specyficzny humor cechujący najlepsze płyty Acidów. W ich miejsce pojawiły się egzystencjonalno-nihilistyczne dywagacje, mroczne historie o ludojadach, czy autorefleksyjne przemyślenia związane niewątpliwie z wiekiem szanownych twórców. Nie zmienia to jednak faktu, że „PEEP Show” jest bardzo spójnym, klasycznym i absolutnie obowiązkowym dla każdego fana albumem w dorobku Acid Drinkes, i jeśli szanowny czytelniku z jakiś zupełnie dla mnie niezrozumiałych przyczyn nie miałeś okazji z nim obcować, to najwyższy czas ten błąd naprawić.
Tomek S.