Metalowy soundtrack do bajki Disneya.
Obiecałem sobie, że dołączając do tej redakcji będę obiektywny i otwarty… że każde zadanie, nawet powiązane z zespołami, za którymi nie przepadam, ocenię obiektywnie, wysłucham dokładnie i zwrócę uwagę na wszystkie aspekty muzyki, nawet tej nie z mojej bajki. Próba tego postanowienia przyszła szybko. W sumie, gdy zobaczyłem, że padł na mnie Alestorm, wiedziałem, że to będzie ciężka próba. Jakim cudem oni wydali już kolejny album, jak ledwo przepędziłem ze Spotify „No Grave But the Sea”? Znowu zaczyna się piracka orgia niedwuznacznych żartów i kawałków o piciu rumu. No nic, trzeba nalać sobie owego trunku i zobaczyć, co tym razem Szkoci naszykowali, żeby rozbawić publikę.
Już pierwszy utwór pokazuje standardowe oblicze zespołu, pod przywództwem Christophera Bowesa. Dla większości zabawny (ja nie mam poczucia humoru…), rytmiczny, folkowy, całkiem nawet niegryzący w uszy. Mnie przy nim utrzymały fajne partie skrzypiec i nawet zachęciły mnie do dalszego słuchania. Wrażenie jednoznacznie pozytywne zrobił dopiero drugi utwór o wdzięcznym tytule „Fannybaws”. Nawet zabawny, ciekawie zmiksowany, choć ciut (a nawet kilka ciutów) za lekki dla moich uszu. Mimo to trafił nawet do ulubionych, a to Szkotom się rzadko zdarzało. Przy trzecim na płycie „Chomp Chomp” też się bardzo zdziwiłem. Dźwięk trochę bardziej folkowy, takie ni to Ensiferum, ni to… a tak Finntroll w postaci gościnnego występu Vretha. Ciekawy dodatek, lekko wzmocnił tę raczej łagodną płytkę. Podobnych występów gościnnych mamy tu jeszcze kilka, jak choćby Captain Yarrface z jeszcze lżejszego około pirackiego zespołu. Całość płyty wypełniają kolejne utwory, które, w miarę, rozbawiają, jak „Zombies Ate My Pirate Ship” czy „Shit Boat (No Fans)” lub nawet porywają do lekkiego tańca, jak „Call of the Wave” (które brzmi trochę jak wykonana przez Allstorma „Wolf of the sea”, pomieszana ze starym Rhapsody). Nawet zafundowano nam tu długą komediową historię w postaci ośmiominutowego Wooden Leg Pt. 2.
Jestem w stu procentach pewien, że fanom Allstorma oraz typowo rozrywkowego grania płyta przypadnie do gustu. Nie da się ukryć, że piraci odrabiają lekcje, dopracowują utwory i na pewno płyta będzie hitem. Traci na ciężarze, ale zyskuje na humorze. Szereg gości urozmaica brzmienie i daje gwarancję, że będzie to klasyk. Problem polega na tym, że jak dla mnie, mimo wszystkich żartów dla dorosłych, brzmi to jak soundtrack do nowej przygody Disneya, wykonany przez kapelę power metalową. Spokojnie może łączyć pokolenia od lat pięciu (o ile dzieci nie mówią zbyt dobrze w języku Waltera Scota) do stu pięciu i złączyć większość festiwalu w jednym radosnym pijackim śpiewie. Ba, nawet do produkcji nie mogę się doczepić, jest świetna i dosyć staranna. Fajnie oddaje to, że mimo że kapela jest jednorodna stylistycznie, to ma wiele pomysłów na siebie i nie jest nudna. I w sumie nawet fajnie by się oglądało animowaną wyspę skarbów z takim podkładem. Muszę jeszcze zespołowi pogratulować. Dziesięć lat temu myślałem, że ta koncepcja wypali się po drugim krążku, a tu proszę, szósty się prezentuje coraz lepiej i na bank poszerzy grupę fanów zespołu. Jeśli zaś o mnie chodzi, wrócę do Running Wilda…
7/10
Krisu