Zanurz się w popiołach
Znowu, czarno-biała okładka i kto to ogarnie? No kto?! No jo! Ale znowu, z perspektywy zawartości krążka, powodów do narzekań nie mam absolutnie, bowiem to, co zawiera „Ashes”, niemal powala! Po kolei, bowiem swoim zwyczajem, pierwszy akapit poświęcony winien być przytoczeniu podstawowych faktów, a więc… Antiflesh, Wrocław, Polska. Dotąd pod szyldem zespołu ukazało się demo, zatytułowane „In Peccatis Nostris In Sanguine”. Ponadto Antiflesh udostępnił jeden utwór na split „Underground Covenant – Anal Terror II”. Zatem „Ashes” jest debiutanckim długograjem zespołu, ale to jakim!
Momentalnie, po dosłownie 3 sekundach od odpalenia płyty, zacząłem szperać po Internecie w poszukiwaniu informacji o zespole. Musiałem zbadać, w jakich pierwszoligowych kapelach członkowie Antiflesh dotąd się udzielali. Oczom mym pokazały się nazwy totalnie mi nieznane, stąd też większy dziw i, co tu dużo mówić, podziw dla kapeli.
Antiflesh specjalizuje się w graniu black metalu, który nieodzownie kojarzy się z norweską sceną. Bezsprzecznie przy tym czuć starą szkołę w graniu, przy czym nie oznacza to, że materiał jest prymitywny i chaotyczny. Wręcz przeciwnie. Co uderza, co wręcz stanowi o sile zawartości „Ashes”, to jej, hmmm, świadomość. Materiał jest świetnie poukładany, niezwykle wyważony i przemyślany. Nie, nie jest to muzyka przekalkulowana i tym sposobem pozbawiona jakichkolwiek emocji. Te wręcz kipią z jednej strony siarką i gnojem, z drugiej zaś strony odpowiednią dawką nihilizmu i zrezygnowania. Antiflesh przy tym bardzo umiejętnie żongluje w swoich utworach emocjami, dzięki czemu możemy spokojnie delektować się kunsztem muzyków.
Oczywiście, jak na black metal przystało, poszczególne instrumenty nie eksplodują technicznymi zagrywkami, wgniatającymi w fotel swoją niesamowitością. Kanon, czy też dogmat, zespół zachował, dzięki czemu w żadnym momencie nie ma wątpliwości, że materiał jest w 100%, pełno-czarno-krwistym black metalem. Natomiast te kompozycje! Te umiejętne przechodzenie z huraganu w pełne eposu zwolnienia! Ta wręcz momentami podniosła atmosfera towarzysząca utworom. Mam wrażenie, że odsłuch „Ashes” to nie bierny odbiór muzyki, lecz udział w swoistego rodzaju misterium. Owszem, ktoś powie, że Norwegia tak gra. Nie przeczę, nic nowego tutaj nie znajdziemy. Natomiast w czasach, gdy mainstream zalewany jest ciągłą pogonią za czymś nowatorskim, za tym, żeby się wyróżnić w jakikolwiek, nawet najbardziej kuriozalny sposób, takie nawiązywanie do klasyki daje oddech i, o dziwo, powiew świeżości. Bezapelacyjnie Antiflesh wie, czego chce, wie jak to robić i robi to wyśmienicie.
Omawiane kompozycje opakowano przy tym produkcją uwypuklającą wszystkie zalety zawartej w debiucie muzyki. Do tego bonus w postaci słyszalnej linii basu, co w przypadku sceny black jest zabiegiem nieczęstym, ale nadającym „Ashes” sporej dozy surowości. Duuuży plus. Wszystko to, co opisałem, kompozycje, produkcja, ta świadomość swoich umiejętności i tego, co chce się pokazać, wręcz uderza i wprawia w osłupienie w zestawieniu z informacją, że zespół materiał nagrał i wydał własnym sumptem. Szacunek!
Polecam! Mam wrażenie, że w Polsce ostatnimi czasy najciekawiej dzieje się właśnie w scenie blackmetalowej właśnie. Antiflesh wyłącznie moje przypuszczenia potwierdza. Coś czuję, że Antiflesh będzie Naszym kolejnym towarem eksportowym i rozpoznawalną marką na globalnej scenie black.
9/10
Paweł „Kostek” Kostka