Starej szkoły się nie słucha ot tak. Starej szkoły się nie lubi. Starą szkołę się wyznaje.
bardzo Was proszę, nie oczekujcie, że niniejszy tekst zawierać będzie prawdy obiektywne, objawione, czy jakiekolwiek by one nie były. Nie będę się silił na to, bo po pierwsze – nie chce mi się, a po wtóre – nie da się. Bo trzeba wiedzieć, że Benediction to jeden z tych zespołów, przy muzyce którego jeden moich z organów zaczyna pracować szybciej, a inny zwiększa swoją objętość. To jeden z tych zespołów, których nie tyle się słucha i po prostu lubi, lecz które się SZANUJE.
Zacznę jednak nieco inaczej niż zwyczajowo, bo od końca, a więc produkcji. Na tę muszę odrobinę pomarudzić, bowiem jest… idealna. Mięsista, klarowna, ciężka. Ale brakuje mi pewnej szczypty niedoskonałości właśnie, odrobiny niedopracowania, surowości, zwłaszcza jeśli chodzi o brzmienie bębnów. To są wyłącznie niuanse, ale mam wrażenie, że bębny na „Scriptures” brzmią tak samo, jak w wielu innych wydawnictwach. Nie jest to oczywiście coś, co znacząco wpływa na odbiór najnowszego albumu Anglików, jednak żeby było ideolo, ta drobina mojego widzimisię mogłaby zostać wdrożona. Ale nie można mieć wszystkiego, prawda? Prawda.
12 lat zbierali się Panowie (nieprzypadkowo z dużej litery), żeby wydać kolejny album. Cholera, ostatnio był „Killing Music”, który kupiłem mieszkając jeszcze na Wyspach… SZMAT CZASU! Niemniej jednak jakość muzyki zawartej na „Scriptures” jest wprost proporcjonalna do czasu, jaki, kazała czekać na swoje wydanie. Typowo w przypadku twórczości Benediction, album z marszu wchodzi z przytupem. Do jakiejś 30 sekundy mamy troszkę zabawy na instrumentach, ale potem
drzwi są wyważane z futryną! Imprezę rozpoczyna riff, który równie dobrze może oznaczać odpalaną piłę łańcuchową albo szlifierkę kątową. Za chwilę wchodzą bębny i On, nazot w Benediction, Pan Dave Ingram! I koniec. Tych parę dźwięków wystarczy, żebym został kupiony. Ale OK, udaję, że niełatwo mnie zdobyć, więc pozwalam im popisywać się dalej. „Iterations of I”, jako otwierający całą płytę, sprawdza się doskonale. Typowy Benediction, prosty, chwytliwy, nieskomplikowany i
bezpośredni. Świat idzie do przodu, mamy co chwilę nowe generacje smartfonów, profilowane reklamy (kojarzycie „Raport mniejszości” i tę scenę, w której na podstawie skanu siatkówki na ulicy wyświetlają się dobrane do danej osoby reklamy? Właśnie!), elektryczne samochody etc. I co? I nic.
Benediction gra DOKŁADNIE TAK SAMO! I bynajmniej nie jest to zarzut, lecz potężny atut zarówno względem „Scriptures”, jak i zespołu ogólnie.
Drugi w kolejce, „Scriptures in Scarlet”, rozpoczyna się niesamowicie chwytliwie i tak też jest dalej utrzymany. Średnie tempo, punkowy d-beat na bębnach i wszystko to okraszone niesamowitym wręcz wokalem Ingrama. Cudo. I mógłbym tak po kolei opisywać kolejne utwory i zanudzać. Mógłbym, bo naprawdę jest o czym pisać. Bo każdy kolejny numer to osobny banger. Król dyskotek, czy też, jak kiedyś w Gliwicach było, rockotek. Każdy utwór to kolejne jebnięcie młotem w łeb. Z szybkiego, otwierającego właśnie „Iterations of I” do np. takiego wolniejszego, chwytliwego do granic możliwości „Scarecrow”, który poza tym jest niemożliwie ciężki. Zatem pomimo wpisanej w DNA Brytyjczyków prostoty, płyta nie jest jednostajna, bowiem Benediction kapitalnie radzi sobie w tempach szybkich, jak i tych wolniejszych. Generalnie tym, co najbardziej mnie ujmuje w ich całej twórczości, jest właśnie motoryka, mocno inspirowana sceną punk czy hardcore. „Scriptures” to poza tym w pewnym sensie antologia twórczości Benediction, płyta, na której znajdziemy masę analogii do poprzednich. Dla mnie osobiście to miks „Trascend the Rubicon” i „Grind Bastard”, które przypadkowo są moimi ulubionymi albumami w dyskografii Brytoli. Osobnym tematem są wokale Dave’a. Pamiętam, jak lata temu nie potrafiłem się do nich przekonać. Miałem wrażenie, że na „Grind Bastard” chłopina się wręcz męczy. Chwilę trwało, zanim zacząłem je trawić, a obecnie Ingram ma u mnie status niemalże boga. Natomiast to, co on zrobił na „Scriptures”, jest przekroczeniem wszelkich granic (przyzwoitości również). Mam wrażenie, że
obecnie wokal Ingrama nabrał niesamowitej wściekłości i siarczystości. Dotąd zdawał się on, hmm, stateczny? To jedyny wokalista deathmetalowy growlujący z brytyjskim akcentem. Natomiast tutaj, do swojej nieprzeciętnej, legendarnej wręcz dykcji, dodał tyle jadu, ile mieści się w codziennym wydaniu „Wiadomości”. Doskonały! Cholera, czas antenowy mi się kończy, a wątków do opisania jest cała masa, choćby ten z gościnnym udziałem Kama Lee. Zatem podsumujmy. Benediction wysmażył płytę niemal idealną. Nie dam dychy, choćby z uwagi na jednak zbyt wymuskaną produkcję, natomiast aranżacyjnie? Majstersztyk! To jest klasa – grać cały czas to samo i tak samo, a mimo to cały czas sprawiać niekłamaną radość swoim fanom. Zdecydowanie polecam!
9,5/10
Paweł „Kostek” Kostka