Metal dla koneserów
W robocie pracuję na stanowisku głównego specjalisty ds. rozliczeń. W redakcji z kolei odnoszę wrażenie, że jestem głównym specjalistą ds. recenzji-zespołów-których-wydawnictwa-okraszone-są-czarno-białymi-okładkami. Cóż, zawnioskuję o stosowną pieczątkę do redakcyjnych kadr… Po tym jakże głębokim i wprowadzającym odpowiedni klimat wstępie przechodzimy niezwłocznie do meritum sprawy. Blackhorns, horda z Kalifornii. Okładka sugeruje wstrętne, złe, odstręczające wręcz granie i to, co zawarto na krążku, takie właśnie jest. Totalny chaos, który może jedynie równać się z bałaganem w pokoju mojej córki. Jedno wielkie chamstwo i plugastwo.
„Rise of anInfernal Sorcery” jest debiutanckim długograjem zespołu, mimo iż ten istnieje od 2007 roku. Dotąd zespół zadowalał się wypuszczaniem na powierzchnię herezji w postaci dem i splitów. Na „Rise…” składa się 8 utworów. O, przepraszam! 8 bezeceństw, pochwał szatana i splunięć żółcią. Zespół saszufladkowano jako parający się rawblack metalem. Absolutnie nie zamierzam z tym polemizować, bowiem muzyka wręcz kipi nienawiścią, kompletnym chaosem i obrazą wszelkich możliwych świętości.
Muzyka zawarta na krążku jest bardzo bezpośrednia i pozbawiona jakiejkolwiek finezji. To bez żadnych wstępów strzyk śmierdzącej śliny puszczony między spróchniałymi zębami, za którym idzie plaskacz prosto w twarz, a następnie kopniak w dupsko. Po rozłożeniu Nas na łopatki zespół zabiera się do gorączkowego splądrowania tego, co mamy przy sobie. Zero metodyki, zero kalkulacji. Co więcej, mam wrażenie, że zespół niespecjalnie również przejął się równym graniem z perkusją, bowiem przy szybszych partiach próżno szukać tutaj harmonii i synchronizacji. Kojarzy mi się to luźno z Naszą AnimaDamnata, przy czym Amerykanie wszystko robią jednak gorzej, począwszy od kompozycji, na produkcji skończywszy. Niemniej jeśli lubicie AnimaDamnata, wówczas powinniście sięgnąć po Blackhorns, bo to w sumie ten sam rodzaj bluźnierczej, smolistej nienawiści.
Poszczególne splunięcia pogardy niespecjalnie się względem siebie różnią, więc oszczędzę sobie ich opisu. Dość powiedzieć, że jest tu brud, smród i ubóstwo. Blackhorns traktuje muzykę wyłącznie jako sposób wyrażenia swojego niezadowolenia, powiedzenia nam, żebyśmy spierdalali i tyle. Nie będą przy tym cytować Prousta, czy też rżnąć elokwentnych obywateli. Amerykanie oferują Nam kakofonię, ścianę dźwięku. Wciśnięcie przycisku „play” jest niczym wyrok skazujący na męki i udrękę. Stąd też przypuszczam niewielkie przywiązanie, żeby przy szybszych partiach było równo. Cóż, jak mam nerwy, to również nie przejmuję się tym, czy wyładowuję się trzymając się metronomu.
Doceniam tego typu granie i zawsze będę szanował takie zespoły, które idą zupełnie na bakier przyjętym trendom. Wiem, że Blackhorns nie chce się nikomu przymilić i wiem też, że mają wywalone na to, czy ich muzyka się podoba. I choćby za to podejście zespołowi należy się choćby odrobina atencji. Ja, mimo że uwielbiam rzeczy brzydkie i plugawe, jednak na dłużej z Blackhorns nie pozostanę. To jednak muzyka dla maniaków, czy, lepiej to zabrzmi, koneserów. Ja jednak w tym chaosie nie zawsze potrafię się odnaleźć. Mimo wszystko polecam, bo takie zespoły zasługują na szacunek.
6/10
Paweł „Kostek” Kostka