Gitarą przez gwiazdy.
Kto może wiedzieć, co kryję się pod opisem progressive power metal, tym bardziej, jaki zespół składa się aż z dwóch członków- Hiszpańskiego wokalisty o czystej barwie głosu i polskiego multiinstrumentalisty, którzy o ile wierzyć plotkom nigdy się nie spotkali. Płytę też wydali sami, bez opieki żadnej wytwórni i nie ma co ukrywać, nigdy nie słyszałem o Chaos over Cosmos i totalnie nie wiedziałem czego spodziewać się po projekcie Rafała Bowmana. I wiecie co ? W sumie żałuję, że nie obadałem tego wcześniej. Metalowe Sci-Fi skradło moje uszy gitarami, syntezatorami i miksami tak, że nawet przez parę minut zapomniałem, że to power metal.
Płyta ma tylko pięć, ale za to konkretnych i długich kawałków pełnych nawiązań do popkultury. Rozpoczynające „Armour of The Stars” trwa solidne siedemnaście minut i świetnie wykorzystuję ten czas na przejście od lekkich wręcz ambientowych zagrywek po pędzenie przez wszechświat. Długość utworu pozwala na swobodne manipulowanie tempem, wokalizami i emocjami, i do tego orientuje tekst wokół starego klasyka z pierwszego playstation – Xenogears. Chyba nie będzie dla nikogo zagadka, do czego może nawiązywać utwór zatytułowany „Dance of the Silver Blade”, drugi na płycie i podobnie świetnie wykorzystujący przestrzeń tym razem tylko dziesięciominutową. Dopracowane łagodne wokale przypominają trochę Stratovarius, ale nie one tu rządzą. To jest płyta gitarowa i to gitara nadaje tu klimat, za którym podążają syntezatory i śpiew. Świetnie widać w „The Compass”, który łagodnie płynie przez kosmos wraz z nami. Grzecznie podążamy świetnie zmiksowanym i prowadzonym wokalem, ale władza jest jedna – po stronie strun. Tak, jakby Javier Calderon prowadził nas po świecie stworzonym przez Rafała Bowmana, choć pewnie to tylko odczucie. Robotyczne i syntezatorowe „Neon Nights” kontynuuje ten styl i rozwija go. Utwory nie są wtórne, ani zbyt podobne, choć spójne i ciekawe. Tu tematem wydaje się Blade Runner. Aż w końcu następuje końcowy utwór, czyli „Sky”, który zamyka całość i pozostawia tylko niedosyt.
Nie jestem fanem takiego wokalu, nie jestem też zbyt wielkim fanem power, bo od lat gatunek ten jak dla mnie goni własny ogon. Mimo to jednak ten krążek to wspaniała podróż w słuchawkach, gdzie startujemy na ziemi i dajmy się prowadzić przez wszystkie oblicza kosmosu, ciągnięci gitarą, która zdecydowanie jest bohaterem tej płyty. Widać tu bardzo mocno, że część progresywna wygrała i nawet pozostawiła metal gdzieś w tle. Jest łagodnie i zwiewnie, nie ma szarpania, jest przestrzeń, nie ma epickości rodem z Rhapsody czy HammerFalla, jest delikatny lot między gwiazdami. Pięćdziesiąt dwie minuty znikają jak kamfora. Zdecydowanie relaksacyjna i przyjemna płyta, i zważywszy, że wszystkie instrumenty robił jeden człowiek, to zostaje tylko podziwiać. Czekam na kolejną płytę niecierpliwie, choć mniej jako fan metalu, bardziej jako meloman wychowany na Floydach.
8/10