Ognista uczta dla zmysłów
ZASKOCZENIE! Tak jednym słowem można byłoby opisać emocje i wrażenia po przesłuchaniu najnowszego materiału łódzkiego Death Denied. Po czterech latach od ostatniego długograja ukazuje się album, który wbije w fotel niejednego fana tego bandu.
Już pierwszy rzut oka na okładkę nie pozostawia złudzeń, bowiem grafika jakby chciała dać nam do zrozumienia – „oczekujcie nieoczekiwanego!”. Po trzech pierwszych wydawnictwach okraszonych biało-czarnymi, dość ociosanymi w wyrazie, choć niewątpliwie ciekawymi grafikami, widać od razu, że przy najnowszej okładce pracował inny Artysta. Ale to, co się dzieje w warstwie muzycznej przez około 48 minut trwania albumu naprawdę zadziwia i powoduje, że zbieram szczękę z podłogi.
Jeśli ktoś zna Death Denied z wcześniejszych dwóch LP i jednej EP-ki, ma w pamięci raczej jednolity, acz bardzo przyjemny w obiorze thrash`owy przytup o zapachu grubej imprezy, który mimo, iż ewoluował przy każdej kolejnej płycie, był bardzo zbliżony klimatem do siebie. Tym większe będzie zaskoczenie podczas pierwszego odsłuchu „Through Waters, Through Flames” – Panowie odeszli od jednostajnego klimatu na rzecz wysublimowanego smaku, bogatszej warstwy stylistycznej i szerokich horyzontów inspiracji.
Otwarcie albumu numerem „The Apostate Soul” daje sygnał, że będą się działy rzeczy niezwykłe, albowiem napotyka nas nie tylko świetna warstwa muzyczna, ale i obezwładniający wokal – czysty, głęboki, lekko „nosowy” (jestem nim oczarowana), zamiast zadziornych przyryków, przypominających śpiewy towarzyszące radosnym powrotom po koncertach, które kojarzymy z poprzednich albumów. „High Priestess of Down Low”, to świetny thrash z ciekawą zmianą klimatu, odwołujący się do stylistyki zespołu, do której się przyzwyczailiśmy. Retrospekcja ta nie trwa jednak zbyt długo, ponieważ kolejny utwór „Lesser Daemons” wywołuje pierwsze zaskoczenie – iście bluesowy sznyt z mocniejszymi wokalami wprawia w pozytywne osłupienie. W „Carnage” wracamy do poczciwego grania, skocznego i idealnego na koncertowe pogo pod barierkami. „The Machine” jest jednym z tych numerów, które po prostu są na płycie, nie wyróżniając się szczególnie, choć wokalnie bardzo zaciekawia. Dość specyficzna zmiana klimatu w trakcie nieco wybija z kontekstu, ale dzięki temu nie jest nudno. „Behind the Surreal”, do którego zrealizowano prosty w wyrazie klip, w którym w otoczeniu bieli Muzycy dają popis swych umiejętności, to kolejna niespodzianka dla fanów poprzedniego grania Death Denied. Synkopowy rytm i stylistyka osadzona raczej w hard rocku alternatywnym może wzbudzić różne emocje, czepialskim kojarząc się nieco z pop-rockową modą. Ale nawet, jeśli komuś nie do końca spasuje taki klimat, to „Smoke, Soot and Solitude” rekompensuje wszystko! Obłędny basowy wstęp, dociążone tempo i grunge`owe patenty sprawiają, że mam ciarki na całym ciele, zwłaszcza kiedy numer płynnie przechodzi w progresywny klimat. Dla mnie osobiście to najbardziej emocjonalny utwór na tym albumie. „Concrete Cathedrals” jest najkrótszym numerem, a mimo to znalazło się miejsce na fenomenalne „hammondowe” klawisze, które znamy z gościnnych występów na dwóch poprzednich płytach zespołu. W „Celestial Choir” po raz pierwszy możemy usłyszeć damskie wokale, lecz według mnie nie wpływają one szczególnie na klimat, jaki tworzy wokal główny – gdyby ich nie było, nie ujęłoby to jakości tego numeru. No ale skoro taki był zamysł i wizja Twórców, to należy to uszanować, zamiast dyskutować nad zasadnością. „Nocturnal” – stanowi idealne zamknięcie albumu, odzwierciedlające całokształt walorów muzycznych i różnorodność klimatów, jakimi uraczyli nas Panowie z Death Denied. Bass robi tutaj niesamowity „flow”, który buja każdym zmysłem, utrzymując się przez większą część ponad ośmiominutowego utworu. Jednak gdy wchodzi saksofon ze swoją wręcz tenorową, ciemną barwą, emocje sięgają zenitu! Końcówka numeru jest już bardziej energetyczna i fantastycznie spina klamrą całość albumu.
Po przesłuchaniu tego materiału można mieć wrażenie, że Panowie jakby się pogubili i dopiero co szukają pomysłu na siebie. Ale nic bardziej mylnego! Album „Through Waters, Through Flames” jest bardzo przemyślanym, dojrzałym i spójnym materiałem, zarówno muzycznie, jak i wokalnie. Słychać w nim stylistyczne inspiracje thrash metalem, bluesem, hard rockiem alternatywnym i progresywnymi naleciałościami. Muzycy chyba zdają sobie sprawę z faktu, iż wsadzili przysłowiowy kij w mrowisko, ale jestem przekonana, że zrobili to z czarującą premedytacją, będąc absolutnie pewnymi przekazu, który do nas, jako słuchaczy wysyłają. Ja czekam na jakiś koncert na Śląsku, bo czuję, że to będzie prawdziwa uczta dla zmysłów!
10/10
/Baba Jaga/