Deathyard- recenzja
Deathyard. Zespół dla mnie zupełnie dotąd anonimowy. Nie słyszałem ani nazwy, ani muzyki przez nich uprawianej, co jest dość dziwne. Przyczyny są następujące:
– grają całkiem solidnie i w moim guście;
– mój gitarmen osobiście zna się z ichniejszym gitarmenem.
Już niejako zdradziłem dalszą część recenzji, niemniej i tak zapraszam do lektury. Co otrzymujemy na „Creation Of The Universe”? Apetyczną mieszankę technicznego (ale bez przesady) grania, nieco kojarzącego się z Death (nie, spokojnie, to nie kalka, przy czym inspiracje ww. klasykiem są słyszalne). Podane jest to w motoryce thrashowej, w wykonaniu średnioszybkim. Momentami materiał również kojarzy się z tym, co oferowało Mercyful Fate…. Zatem wysokie umiejętności techniczne kapeli zostały podane w sposób bardzo przystępny, bo chwytliwy, jak również z odpowiednią dawką niepokojącego klimatu…. więc (Matko! Całe szczęście!) nie ma tutaj niesamowitych poczynań na gitarach, które na dłuższą metę męczą i powodują niestrawności. Album jest idealnie wyważony – technicznie? Check. Chwytliwie? Check. Klimatycznie? Check.
Do tego produkcja albumu stoi na bardzo wysokim poziomie. Jest masywnie, klarownie, przy czym i tak w brzmieniu pozostało to cudownie pasujące do granej przez Deathyard muzyki ziarno, brud czy troszkę gruzu. Dzięki temu cały materiał brzmi nieco jak z początku lat 90, co jest absolutnie wielkim atutem tej płyty.
W zasadzie trudno jest mi analizować poszczególne kawałki albumu, z tego względu, że stanowią spójną, dobrze złożoną całość. Owszem, piosenki nie są zagrane w jednym, tym samym tempie. Są kawałki bardziej zróżnicowane ilością zagrań, riffów, zagrane szybciej, agresywniej, jak i te wolniejsze, ze swoistą balladą w postaci „Master of Souls”. I w tym momencie wyjaśniam… W któreś z recenzji dałem się poznać jako osoba niespecjalnie lubiąca spokojne kawałki na albumach, natomiast muszę przyznać, że w wykonaniu Deathyard zwolnienie i uspokojenie wyszło nader korzystnie. Wydaje się, że to wynik stylistyki ich muzyki, która pełnymi garściami czerpie z klasyków i jest mocno ulokowana w cudownych latach 90, czy też końcówce lat 80. A że sentymentalny ze mnie człowiek, dźwięki mocno kojarzące się z ww. czasookresem przyjmuję nader entuzjastycznie.
Zwracają również na siebie uwagę solówki, zagrane bardzo dobrze, w dużej ilości. Nie są daniem głównym albumu, lecz jego dopełnieniem, swoistą klamrą. To tylko potwierdza moje przekonanie, że album jest niezwykle dobrze przemyślany i wyważony.
Natomiast mam troszkę problem z wokalem. Przyznam, że na początku wręcz był dla mnie irytujący. Ten bowiem został podany w konwencji chrypkowo-śpiewanej, z momentami wysokimi rejestrami (stąd skojarzenia z Duńczykami, o czym było powyżej). I w momentach, w których wokalista śpiewa spokojniej i dodaje do głosu, troszkę na siłę, chrypki (wiem, żeby było agresywniej) wypada to słabo. Po prostu jest słabo i pomimo wielokrotnych przesłuchań, dalej te miejsca mnie irytują (nawet mimo kapitalnego podkładu muzycznego). Daleki jestem przy tym od stwierdzenia, że wokalista kompletnie nie pasuje do granej muzyki, a to z tego względu, że z kolei w momentach, w których śpiewa agresywniej, głośniej i z większą werwą, owa chrypka czy też drapieżność brzmią naturalnie i bardzo dobrze.
Podsumowując, gorąco polecam. Kawałek świetnej muzyki, z momentami odstającym od jej poziomu wokalem (momentami!). Jeśli lubicie metal, mocno osadzony w swoim wczesnym czasookresie, to uważam, że jest to pozycja obowiązkowa. Nie jest to nowoczesne granie, wykonane z iście matematyczną precyzją, lecz tworzone z niekłamaną przyjemnością i takową również dostarczające.
Paweł „Kostek” Kostka