Deus Mortem to cios siarczystego, nienawistnego black metalu, jakiego łaknąłem, pragnąłem i potrzebowałem tak mocno, jak mój organizm kawy zaraz po przebudzeniu.
W końcu! Wreszcie! Gdyby nie ścisłe obostrzenia, wycałowałbym i wyściskał Naczelnego tak, że długo by ten incydent zapadł w jego pamięci. Po całej rzeszy blackowych bandów, podrzucanych do recenzji, charakteryzujących się chłodem i melancholią, typowymi dla norweskiej sceny, w końcu dostałem hordę, która bez ogródek wykręca mi moszną i trzewia, w kolejności dowolnej. Deus Mortem to cios siarczystego, nienawistnego black metalu, jakiego łaknąłem, pragnąłem i potrzebowałem tak mocno, jak mój organizm kawy zaraz po przebudzeniu. Cudowna, wspaniała, doskonała wręcz chłosta i konkretny wpierdol.
Oceniany materiał, „The Fiery Blood”, jest Epką, wydaną ledwie rok po pełnym albumie zespołu, zatytułowanym „Kosmocide”. Zastanawia mnie celowość takich działań, aczkolwiek jeżeli jakość wydawnictw będzie chociaż zbliżona do tego, co słyszymy na „The Fiery Blood”, naprawdę nie sposób narzekać. Po prostu nie wypada. W pierwszym akapicie z jednej strony pokrótce, z drugiej zaś jednak w pełni, scharakteryzowałem muzykę Deus Mortem. Czy jest coś więcej do dodania? Cóż. Jakieś naście lat pracuję jako pracownik samorządowy; w tym czasie nauczyłem się pisać jedno i to samo, dowolnie manipulując objętością sporządzanych pism. Można? Można! To jedziemy.
Pierwszy kawałek, „Down the Scorched Paradise”, rozpoczyna się niewinnie, wprowadzając mylne wrażenie bezpieczeństwa, jednak z pewną nutką niepokoju. Po chwili jednak huragan ni stąd, ni z owąd, nie tyle nabiera na sile, co po prostu leci na Nas całą swoją mocą. Jest ultra szybki blast, są siekące gitary i jest wściekły, nienawistny wokal. Nie ma zmiłuj. Riffy przy tym są proste i na swój sposób melodyjne. Mocno kojarzą mi się z Marduk, aczkolwiek mam wrażenie, że te grane przez Deus Mortem jednak zawierają nieco więcej siarczystości, brudu i środkowego palca. Cudo!
Kolejny, „Lord of All Graves”, daje nam nieco spokoju, wytchnienia, jest bowiem utrzymany w wolniejszych, marszowych wręcz tempach. Nie jest on bynajmniej mniej agresywny i zadziorny niż pozostałe utwory zawarte na epce. To tak, jakby w równym, wspomnianym już marszowym tempie, narzucony był rytm plucia żółcią i jadem wokół. Jestem wielkim fanem takiego urozmaicania materiału, bowiem wpływa on zawsze (jeśli umiejętnie zastosowany) na siłę rażenia płyty. Doskonały!
Trójeczka od razu wchodzi konkretnie, bez pukania wywarza drzwi z futryną. Jeb, jeb, jeb – masz 2 złote? Masz? Daj! I tak masz wpierdol! Bezczelność, absolutny brak znajomości konwenansów i norm społecznych, totalne chamstwo! Deus Mortem wprasza się na Wasze imprezy, wyżera Wam wszystko z lodówki i ze stołu, a po wyjściu, po sobie nie pozmywa! Prostactwo i małomiasteczkowość! Skandal!
Ostatni numer, enigmatycznie nazwany „Nod”, jest najbardziej rozbudowany. Początek jest bowiem podniosły wręcz, melancholijny, z mocno akcentowanymi klawiszami. Za chwilę jednak kawałek rozpędza się, może nieprzesadnie, ale jednak w szybsze tempa, siekąc na lewo i prawo właśnie tak, jak lubię. Ciekawym przy tym zabiegiem jest napisanie tekstów w języku polskim i ich wyrzyganie w takowym.
Dodam tylko do powyższego, że materiał jest nieco urozmaicony wstawkami klawiszowymi, zachowując przy tym akcent materiału na zadawanie sonicznego bólu. Rozwiązanie to w żaden sposób nie zaburza odbioru materiału, jako wściekłego i agresywnego.
To by było tyle. Ciężko się po tym pozbierać, ale jakoś trzeba, żeby wcisnąć ponownie „play” w odtwarzaczu. Kapitalny materiał na te gówniane czasy. POLECAM!!
10/10
Paweł „Kostek” Kostka