Klasyka Industrialnego metalu powraca

Jeśli miałbym wskazać jeden zespół wśród tylu ulubionych, który jest jednak absolutnym numerem uno i generalnie najważniejszy w moim życiu, to bez wahania wskażę Fear Factory. Bo trzeba Wam wiedzieć, moi drodzy, że to właśnie od FF zacząłem swoją przygodę z szeroko pojętą muzyką ekstremalną. To ich „Obsolete” i „Demanufacture” rozbudziły we mnie zamiłowanie do „podwójnostopkowonapierdalatorskiej” perkusji, nisko strojonych gitar i wrzeszczanych wokali. I mimo że na przestrzeni tych już, kurwa jego mać, blisko 20 lat (!) mój gust poszedł w stronę staroszkolnego death metalu, thrash i crossover oraz rekreacyjnie black, to jednak nie tylko sentyment, lecz i – tego się nie wstydzę – ciepłe uczucia względem Fabryki zostały.

Jednakże mimo całego swego uwielbienia Fear Factory, jestem świadom (mniej lub bardziej) wpadek, które zmaterializowały się w postaci „Digimortal” (kuźwa, pamiętam, jak ja cierpiałem, słuchając tego krążka) oraz „Transgression”. Owszem, każdy z tych krążków dalej zawiera świetne kawałki, jak np. „Damaged”, „Linchpin” czy „Acres of Skin”, czy też z tego drugiego: „Moment of Impact” i „New Promise”. Niemniej uwzględniając potencjał zespołu, inaczej rozpatrywać wymienionych krążków nie sposób.

Owe wymienione „wpadki” tłumaczą towarzyszące ekscytacji również obawy, związane z każdym ukazującym się albumem tych absolutnych gigantów industrialu. Nie inaczej było z „Aggression Continuum”, które to obawy dodatkowo były podbite wydarzeniami okołomuzycznymi, związanymi z FF. Pozwolicie, że totalnie je zignoruję i skupię się wyłącznie na muzyce.

Powiem tak – dupa ze mnie, nie fan, bo przespałem dzień premiery. Niezawodny YouTube i zapewne wykupiony dość obfity pakiet promocyjny przypomniały mi nachalnie, że halo, halo, nowa Fabryka Strachu iz in da hood i weź się kolo zainteresuj! No to się zainteresowałem i… wkurwiłem sakramencko. Jakżeż mi ten album przy pierwszych przesłuchaniach nie leżał. Jakżeż mnie irytowały te wszędobylskie symfoniczne (nie industrialne) wstawki. Ten rozmach, ta teatralność, ta nachalność efekciarstwa. No ale skoro w sposób absolutnie niekłamany i autentyczny wielbię Fear Factory, nie dawałem za wygraną. Dosłownie od czasu pierwszego odsłuchu albumu do dnia sporządzenia recenzji liczba przesłuchań spokojnie przekroczyła setkę. I po tym czasie mówię: BANGER! Owszem, album zawiera wady, ale o nich później. Po kolei.

Wstęp, podobnie jak w „Genexus” – recytowany, niejako wprowadzający w koncept (klimat) albumu. I wchodzi „Recode”. Gitara, po chwili dochodzi perka i… no właśnie – pierwsze zetknięcie z bardziej niż dotąd akcentowanymi klawiszami czy wręcz elementami symfonicznymi. Jak napisałem wyżej, wcześniej strasznie mnie to irytowało, natomiast obecnie mam ustawiony status: to skomplikowane. Natomiast zwrotka z tym kojarzącym się z „Body Hammer” werblem, okraszonym efektem uderzającego młota kowalskiego właśnie i doskonałymi, naprawdę DOSKONAŁYMI wokalami Burtona – miód. Ależ on jest wściekły! No i refren – jak to u Fear Factory – melodyjny i moim zdaniem jeden z najlepszych w całej ich karierze! Utwór bardzo chwytliwy, zapadający w pamięci. Doskonały jako otwierający całą płytę.

Chwila przerwy i… Diiiisruptoooooooooor! Bang, gitary ciężkie as fukkk, jeden wielki wkurw i miazga. Koncentrując się na samej zwrotce – jeden z najwścieklejszych utworów w dorobku Amerykanów. Refren wprawdzie nieco zwalnia i uspokaja (zresztą z początku wręcz mnie odrzucał), natomiast po oswojeniu się z nim – świetnie komponuje się z konceptem całego utworu.

Trójeczka, tytułowy „Agression Continuum”, otwiera niejako dialog między człowiekiem a automatem. Po krótkiej wymianie zdań mamy znowu troszkę symfonii (ach, ten dramatyzm) i wjazd tego, co w Fear Factory najlepsze – nienagannej współpracy gitary z sekcją rytmiczną. Riff wręcz wymusza ruchy łbem wprzód i w tył, po czym zwrotka przechodzi w nieco rwaną gitarę, już niesprzyjającą headbangingowi. Po czym wchodzi „No more…!!!” I zaś ta furia, ta wściekłość, która sączy się niesamowicie z utworu, jak i całego albumu. Kapitalny utwór z doskonałym refrenem, nieprzekombinowanym, świetnie wpasowanym w kawałek.

No i „Purity”… Czytałem gdzieś opinie o jego podobieństwie do kultowej „Repliki”, z czym mogę się nawet i zgodzić. Natomiast po chwili wchodzi… No właśnie, włazi mi jakieś, kuźwa, disco, jakiś Modern Talking, klawisze wręcz tandetne straszliwie. Ależ ja szczęki zaciskałem na tym początku! Kolejne sekundy i minuty utworu już są całkiem znośne i wręcz zajebiste, niemniej tych pierwszych kilka sekund… eh…

In the rorar of an engine, he lost everything (…)” – zaś klawisze, niemal symfonia, gitara, perkusja. Wstęp znowu z rozmachem i bez fandzolenia się. Po chwili, typowe cudowne wręcz kostkowanie wespół ze stopkami… i jedziemy z „Fuel Injected Suicide Machine”. Kawałek świetny, kapitalny, ale… gdzieś w środku przekombinowany. Motyw, gdzie Burton śpiewa: „I am your saviour…” jest sam w sobie OK, ale te skrzypce są wręcz nieznośne! Pewnie z czasem mi przejdzie, ale troszkę psują ogólny klimat utworu – mroczny i niepokojący. A tu mi takie romansidło wpletli. Tfu!

Kolejny jest „Collapse” z doskonałym wręcz wstępem, niezwykle klimatycznym. Sam utwór jest niesamowicie ciężki, walcowaty, ale zaś gdzieś tam wrzucili te cholerne skrzypce. Troszkę traci na tych zabiegach generalna atmosfera niepokoju, jaka przecież dotąd była nieodzowna muzyce Fear Factory. Niemniej ogółem utwór świetny, a ten przeciągnięty przez Burtona ryk „Collaaaaaaapseeeeeee!” powoduje nagły przypływ adrenaliny, żeby nie powiedzieć agresji.

Z „Manufactured Hope” mam z kolei jakiś kłopot. Utwór jest typowy dla Fear Factory i nie jest specjalnie udziwniony skrzypcami, pianinem czy czymkolwiek, ale… No właśnie, ale… Chyba najsłabszy na całej płycie. Kurcze, nie wiem, kawałek w zasadzie bez historii.

„Cognitive Dissonance” rozpoczynają klawisze jednoznacznie wskazujące, że utwór:

  1. to jest industrial pełnym ryjem, bejbe,

  2. będzie szybko, więc się trzymaj, bejbe.

No i włazi mi to dynamicznie tą wściekłą perkusją i gitarą, a zwrotka wprost kojarzy mi się z przewspaniałym „Freedom of Fire”. Świetny, utrzymany w szybkim tempie utwór, po którym przychodzi chwila odpoczynku w postaci świetnego „Monolith”. Jakże nietypowy dla Fear Factory, bez charakterystycznego kostkowania wespół z uderzeniami stóp. Troszkę kojarzy mi się z Kornem na „The Paradigm Shift”. Jest ciężko, podniośle i niesamowicie klimatycznie. Nawet solo się znalazło, ale… nie autorstwa Cazaresa.

Zamyka to wszystko świetny, genialny wręcz „End of Line”. Jestem zauroczony tym kawałkiem od samego początku – Fear Factory w najlepszym wydaniu. Dynamiczna zwrotka z chwytliwym „przedrefrenowym” przejściem… Mam wrażenie, że ten motyw jest wymyślony celowo po to, żeby upojeni okowitą maniacy FF ryczeli na całą epę „End of line, end of time, end of line!”. A jak okowita wejdzie za bardzo i jak ktoś się pomyli, to i tak nikt nie zauważy. I refren – smutny, sentymentalny, jakże kapitalny.

I tyle. 10. album – 10 kawałków. Fear Factory dalej „umi” w industrialny metal. Niesamowite, jak ciągle te same zagrania można mieszać w różnych konfiguracjach tak, że nigdy się to nie znudzi. A i jeszcze próbować w nieco innej konwencji, jak w przypadku cudownego „Monolith”. OK, „Aggression Continuum” zawiera elementy mnie irytujące: cukierkowy początek „Purity”, symfoniczne, teatralne wstawki, skomponowane z dziwnym rozmachem. Ale w zasadzie każdy album FF zawierał mniejszą lub większą wpadkę, nawet niemal doskonały „Demanufacture” – nie znoszę do dziś „New Breed”, niespecjalne jaram się „Replicą”… Przyznam również, że na początku ten rozmach, ta przebojowość „Aggression Continuum” mnie przerastały. Dla równowagi puszczałem sobie choćby „The Industrialist” z tą jego ciągłą niepokojącą atmosferą, oszczędnymi klawiszami, doskonale współgrającymi z materiałem. Natomiast uparłem się i mam – „Aggression Continuum” to kapitalny album bez dwóch zdań. Szkoda, że Burton odszedł z zespołu, zwłaszcza że jego wokale są chyba najlepsze od czasu „Demanufacture”. Ale nie krytykuję jego decyzji, lecz nawet rozumiem i szanuję. Tak widocznie musiało się stać dla dobra wszystkich… Wracając do albumu – dyszka!

10/10

Paweł „Kostek” Kostka

Music Wolves - Odstęp

Wardruna – „Kvitravn” recenzja

Leć biały kruku, przesłanie Bogów nieś… Norwegowie z Wardruny zasiadają obecnie dość wysoko w panteonie folkowego grania, o czym świadczą chociażby wyprzedawane na pniu koncerty.…

Więcej ==>