Południowoamerykański mrok
Egzotyczne przykłady ekstremalnego grania zawsze mnie ciekawiły. Zespoły czerpiące z najlepszych wzorców dodają zawsze do swojej muzyki mnóstwo smaczków rodem ze swojego kraju. Dodatkowo w większości krajów Ameryki Południowej sytuacja polityczno-gospodarcza jest na tyle zła, że jeszcze bardziej motywuje do tworzenia wściekłej muzyki. W przypadku Funebrii wszystkie te czynniki tworzą siermiężną mieszankę black/death metalu naprawdę wysokiej próby. Blasty, growl i tnące powietrze, surowe riffy – wszystko tu jest. Na domiar tego album zaczyna się klimatycznym intrem „AIN”, aby po niecałej minucie wjechać na grubo. Całość składa się z siedmiu utworów trwających trzydzieści jeden minut. Słuchając zawartej na nim muzyki, nie kalkulowałem niczego, tylko dałem ponieść się znanym, lubianym przez siebie dźwiękom, które słyszałem już setki razy w wykonaniu innych zespołów. Nie sposób wyróżnić tu jednego utworu, gdyż wszystkie są równe i tworzą jedną logiczną całość. Jest diabelsko, antyreligijnie, bez udziwniania i skoków w bok. Zespół z ekstremy w wielu momentach lubi przejść do kutego w ogniu piekieł doom metalu, a następnie zaraz wrócić do chamskiego i brutalnego naparzania po uszach. Zmiksowany norweski chłód z brutalnością amerykańskiej sceny oraz dzikością prosto z dżungli.
Płyta „Death of the Last Sun” to album, który brzmi, jakby został nagrywany w sali prób. Nie ma tu wysokobudżetowej produkcji. Oczyma wyobraźni widziałem czterech muzyków w ciasnej kanciapie, odzianych w koszulki swoich metalowych idoli i wczuwających się w ekstremalne brzmienia. Ale wydaje mi się, że w zamyśle ta płyta właśnie taka miała być i jestem przekonany, że Funebria na pewno ma już oddane grono fanów w swoim kraju, jak i na kontynencie. Dla mnie, miłośnika gatunku, ta płyta to miła ciekawostka, jednak nie wiem, czy zostanie ze mną na dłużej. Życzę chłopakom, aby dalej robili swoje w imię rogatego, bo wychodzi im to doprawdy zacnie. Dobrze było posłuchać i poznać.
7/10 Michał Drab