Nie ma zmiłuj!

Przy tak ogromnym natłoku płyt i informacji muzycznych nie jest niczym dziwnym, że pewne płyty przechodzą w dniu premiery zupełnie niezauważone. Bywa też tak, że człowiek sobie planuje odsłuchanie jakiegoś albumu, ale kończy się to nagłym wyparciem jednego przez inne i ta to koło się kręci. Ale jak przyjdzie co do czego i pierwszy raz odsłucha się album, który nie zakotwiczył na słuchawkach w dniu premiery to człowiek potrafi posypać głowę popiołem. I to całą garścią popiołu. Ja tak zrobiłem gdy po roku od premiery odsłuchałem debiutancki album warszawskiej grupy GoreAmore o uroczym tytule „Grave Matters”.

Cóż to jest za syty album! Mieszanka sludge/death metalu rzeźbiona bez pieszczenia się i cyzelowania każdego dźwięku. Już od pierwszych dźwięków utworu „Wrongdoers” panowie nie biorą jeńców i zawiązują słuchaczowi na szyi pętlę z której absolutnie nie chcemy się uwolnić. Kolejny cios w postaci „Princess” wyprowadzany jest przy wsparciu wokalisty Hostii, St. Sixtusa. Bas i perkusja dudnią złowieszczo i brzmią bardzo brudno a brzmienie gitary rozrywa na atomy swoją wściekłością. I tak przez wszystkie osiem utworów, które łącznie trwają chwilę ponad trzydzieści minut. To, co bardzo podoba mi się na tym albumie to znalezienie odpowiedniego środka ciężkości. GoreAmore udowadniają, że można ze smakiem przygotować szybkie killery, które zadziałają na słuchacza jak cięcie brzytwą jak i ciężkie w chuj bengiery gdzie atmosfera gęstnieje jak smoła. Jest tu też dużo inspiracji sceną hardcore’ową, która swoim klimatem mocno dochodzi do głosu na debiucie stołecznej grupy. Kolejnym czynnikiem przemawiającym na korzyść muzyki GoreAmore w moim odczuciu jest to, że chłopaki grają na jedną gitarę elektryczną. Często bywa tak, że dwie gitary próbują się w takich gatunkach typu ekstremalne zwyczajnie zagadać i gdzieś znika ta selektywność, a tutaj bas z gitarą współpracują naprawdę wzorowo i do tak topornej i bezkompromisowej muzyki naprawdę więcej nie trzeba. Gdy pierwszy raz słuchałem albumu „Grave Matters” miałem wrażenie, że dwaj „wioślarze” dzierżą w dłoniach nie instrumenty a łomy, którymi z dziką satysfakcją okładają mój zmysł słuchu. Po prostu solidnie wykonana, rzemieślnicza robota.

Całą płytę wieńczy epicka wręcz kompozycja zaśpiewana w języku polskim, czyli „Bór”. Tutaj poza wokalistą Piotrem Jabłońskim udziela się również Ania Tru, czyli wokalistka zespołu Dom Zły. Ten duet wykrzykujący z siebie kolejne wściekłe i pierwotne wersy brzmi naprawdę tak, że włos się jeży na głowie. Z całości bije niesamowicie piękna i jednocześnie przerażająca poetyka i absolutna dostojność, co kupuje mnie w całości. Po odsłuchaniu przez kilka minut nie mogłem dojść do siebie po czym niczym Osioł ze Shreka krzyknąłem z uśmiechem „Ja chcę jeszcze raz!” i nadusiłem pierwszy utwór po raz kolejny. Mroczna i ciężka muzyka daje najwięcej radości :).

Dla niewtajemniczonych i niekojarzących w ogóle tej debiutującej grupy być może zachęci fakt, że członkowie to ludzie mocno otrzaskanie w polskim podziemiu grający wcześniej między innymi w grupach Minetaur, Deathbringer oraz Mary & The Highwalkers. Nie nazwę tego w żadnym wypadku supergrupą, ale debiut jest naprawdę dobrym prognostykiem na rozwój i bycie ważnym graczem polskiej sceny niezależnej. Jak się zaczyna debiutem powodującym trzęsienie ziemi, to nie można spocząć na laurach 😉

9/10 Michał D.

Music Wolves - Odstęp
ariadnes-thread-from-ther-very-beginning_serv

Recenzje – Ariadne’s Thread

Ariadne’s Thread to solowy projekt Adrianny Zborowskiej, wokalistki Netherfell. Netherfell to zespół grający folk metal z domieszką … rapcoru ? Mamy tam instrumenty dawne (dudy,…

Więcej ==>

Alphoenix – Evil Ways – recenzja

Nowoczesne granie w japońskim stylu Ogrom współczesnych grup metalowych idzie w nowoczesność. Cyfrowe brzmienie, sample i karkołomne breakdowny w niemal każdym utworze. Często jednak za…

Więcej ==>