JudasPriest – „Firepower”
W pierwszej chwili ucieszyłem się niemal jak dziecko po otrzymanym zleceniu. JUDAS PRIEST! Zespół, który wielbię, kocham i szanuję. Gdziekolwiek leci cokolwiek w ich wykonaniu, jak tylko mam wpływ na potencjometr, leci głośniej! Niemniej po ochłonięciu stwierdziłem, że jednak ta recenzja najłatwiejsza nie będzie. Powodów jest kilka, niemniej jeden chyba wydaje się wymagający wyjaśnienia. Od początku więc. Recenzja, sama w sobie, skażona jest istotnym pierwiastkiem subiektywizmu osoby recenzującej. Wiem, Ameryki nie odkryłem. Opisując/oceniając określone dzieła owszem, włączam emocje, ale również staram się do nich (dzieł w sensie) podejść nieco z dystansu. Temu oczywiście służy dość spora ilość odsłuchów recenzowanego materiału.
Natomiast wobec najnowszego dzieła niekwestionowanych bogów metalu – „Firepower”, wszelki dystans, namiastka obiektywizmu idą w pizdu! Nie da się, nie potrafię podejść do krążka na chłodno, profesjonalnie, zachowując choćby namiastkę rzetelności dziennikarskiej (ależ z tą dziennikarką to troszkę poleciałem…). I tutaj pojawia się problem, no bo jak? Zrobię co tylko w mojej mocy…
Przed przesłuchaniem/w trakcie słuchania/po przesłuchaniu materiału nie jestem w stanie opędzić się od atakujących mnie wręcz różnego rodzaju wrażeń. W zasadzie w głowie mam jeden wielki chaos, bowiem chcę przekazać jak najwięcej odczuć związanych z „Firepower”. Uważam się za osobę metodyczną w pracy, natomiast sorry, w starciu z najnowszym dziełem Judas Priest mozolnie wypracowywany sposób pracy leci na łeb na szyję. Począwszy bowiem od strony wizualnej, biorąc pod uwagę nagrane kompozycje i kończąc na produkcji, najnowsze dzieło Brytyjczyków budzi we mnie zasmarkanego bajtla, któremu we łbie wyłącznie resoraki, gra w bale i podglądanie starszych koleżanek. Przenosi mnie bowiem do czasów szczęśliwości, do czasów mojego dzieciństwa i wieku młodzieńczego. Precyzyjniej, przenosi Nas do lat 80, ewentualnie wczesnych 90. Oczywiście, jako że sentymentalny ze mnie typ, owa podróż w czasie sprawia mi nie lada przyjemność, czy – co wydaje mi się najwłaściwszym określeniem w odniesieniu do albumu – frajdę! Tak, właśnie, frajdę!
Obcowanie z „Firepower” to niekłamana, wręcz nieprzyzwoita przyjemność. Judas Priest jest cały czas w świetnej formie! Znowu serwują nam mieszankę melodyjno-zadziornych nut, zespolonych cudownym wokalem Halforda. Ten człowiek jest po prostu niemożliwy! Facet wie, w którym ułamku sekundy kawałka dodać chrypki, by w następnej nanosekundzie przejść w czysty wokal. Niesamowite, jak to wszystko współgra z resztą muzyki, jestem wręcz tym oczarowany. Zadziwiające, że można w taki sposób połączyć rutynę z, nie boję się tego powiedzieć, młodzieńczą radością grania. Ja czuję, że Ci ludzie mieli ogromną frajdę przy nagrywaniu krążka. Jak mówiłem, jest zadziornie, jest momentami melodyjnie, jest chwytliwie i przebojowo. Nic tu nie jest na siłę, wszystko jest zagrane, skomponowane i nagrane wręcz naturalnie. Są również w to wszystko wplecione wolniejsze utwory, siłą rzeczy nieco bardziej melodyjne i nasączone patosem, ale to nie jest tak natrętne jak u innych zespołów heavy metalowych.
Nie sposób pozbyć się wrażenia, że Judas Priest chcieli nagrać po prostu fajny, efekciarski album. I to im wyszło! No popatrzcie choćby na okładkę – jest krzykliwie, topornie, zupełnie jak w latach 80. Ta okładka to ekwiwalent golarki z 8 ostrzami – bez sensu. ALE JAK WYGLĄDA! Od razu kojarzą mi się krzykliwe kreskówki akcji z lat 80 takie, jak „G.I. Joe”, „Kapitan Daimos”, „Transformers” i tym podobne. Znowu chcę żuć gumę Turbo i zbierać obrazki, albo wciągać Visolvit w proszku.
Za to, że przenieśli mnie ładnych parę lat wstecz, za to, że przy słuchaniu „Firepower” nie potrafiłem pozbyć się uśmiechu z twarzy, za to, że poziom endorfiny skakał mi w sposób wręcz niesamowity… Za to wszystko wielbię Judas Priest i wielbię „Firepower”. Polecam gorąco!
10/10
Paweł „Kostek” Kostka