Ze śmiercią za pan brat
W jednym z moich ulubionych filmów – „Nic Śmiesznego” – jest piękna scena, gdzie główny bohater czyta w scenariuszu wers: „Kiedy wyjechali na wyniosłość drogi, oczom ich ukazał się las…”. Ktoś mógłby zapytać: „Po chuj mi las?!”, ale właśnie takich lasów nam dzisiaj potrzeba i do takich lasów nas „wspaniałomyślny” rząd nie zabroni nam nigdy wstępu.
Zapraszam na wycieczkę do Lasu Trumien.
Jesienią pojawiła się epka. Nagle, bez zapowiedzi, bez ostrzeżeń. Zrobiła niezłe tąpnięcie w środowisku i pokazała, że jest nowy gracz na rynku. Cztery numery, kwadrans muzyki rodem z najlepszych doomowo-sludge’owych wzorców takich jak: Eyehategod, Crowbar, Acid Bath czy nasza rodzima O.D.R.A. Do tego teksty w języku polskim opiewające najgorsze przypadki mordów i zwyrodnień. To tylko zaostrzyło apetyt na więcej, a muzycy z katowicko-wrocławskiego kwartetu zaczęli odkrywać karty. Płyta ukazała się prędzej niż później (26 lutego) i zebrała wokół siebie wianuszek wiernych słuchaczy. Kontynuując ideę zawartą na epce, na „Licząc umarłych” znajdziemy osiem kompozycji niosących powiew trupiego smrodu, ciężaru śmierci oraz bagienno-kanałowych wyziewów. Nie jest lekko, nie jest przyjemnie, a głos i teksty Wojtka Kałuży oraz riffy Bartka Duszkiewicza przypominają nam w każdym z utworów sentencję „MEMENTO MORI”.
Z potężnej dawki ciężkiej muzyki na „Licząc umarłych” chciałbym wyróżnić trzy numery: „Klan” opisujący legendę Alexandra Sawneya Beana – szkockiego kanibala, „Sprzedawca śpiewników” traktujący o Tadeuszu Ensztajnie – gwałcicielu i mordercy, oraz wieńczący całość „Synod Trupi”, gdzie poznajemy historię osądzenia papieża Formozusa w bardzo upiorny i spektakularny sposób. Całościowo i kompozycyjnie płyta jest niezwykle spójna, zespół ma jasno określone cele, do których brnie (siłą rzeczy) po trupach. Muzycy nie prowadzą nas za rękę i każdy w zgodzie z własnym sumieniem musi zmierzyć się z ciężarem przygotowanym w warstwie lirycznej i muzycznej. A zaznaczam, że warto.
Las Trumien robi swoje. Tylko tyle i aż tyle. Jeśli ktokolwiek będzie próbował w jakikolwiek sposób dyskutować, że „wtórne riffy”, „popłuczyny i syf”, „wszystko to już było”, proszony jest o natychmiastowe palnięcie się pięścią w łeb i wypierdalanie. Wszystko jest tu tak grube, potężne i mięsiste, że nic, tylko siąść i się delektować, a malkontentom i marudom krzyżyk na drogę. Zespół tworzący TAKĄ muzykę o TAKIM przekazie będzie kroczył swą ścieżką, nie oglądając się wstecz. Szczerze gratuluję chłopakom płyty i czekam na więcej.
Czas do Lasu.
10/10 Michał Drab