Czyli opowieść o tym, jak pozostać sobą i nie dać się konwenansom
Myrkur vel Amalie Bruun, Dunka, która od momentu założenia projektu w 2014 podąża własnymi ścieżkami. Ta, jak o sobie mówi „black metal girlatheart”, wyrosła nagle z popowego uniwersum i w skostniałym black metalowym światku zaczęła bezczelnie pogrywać na nosach jego purystów, łamiąc wszelkie stereotypy. Nie przejmując się spadającym na nią shit-stormem, odważnie łączy mroczne brzmienia z epickim folkiem, dodając mroku i dramatyzmu nordyckim legendom, opowieściom zimnej północy. Nie to jednak aż tak bardzo rozsierdza zaszufladkowany i nie wyściubiający ze swego pudełka nosa balck metalowy ludek (bo weźmy chociażby uprawiającą podobną mieszankę muzyczną Wardrunę), jak popowe korzenie Bruun, jej delikatność i łagodny, damski wokal w świecie zarezerwowanym dla ryczących, brodatych kudłaczy.
Tym, co cenię w artystach, jest pozostawanie wiernymi sobie, wbrew modom, potrzebom chwili, czy zwyczajnie chęci zarobienia grubego hajsu. Taka właśnie jest Bruun, pokazuje światu to, co czuje, co siedzi w głębi jej duszy. Na debiutanckiej EP-ce „Myrkur” i pierwszym długograju „M” jej muzykę zdominował black metal zgrabnie ubrany w folkową galanterię. Wybitny, wydany w 2017 roku „Meredith” zachowuje doskonały balans i ukazuje perfekcyjną niemal fuzję folku z metalem. W tym roku Dunka zaskoczyła jednak świat jeszcze bardziej. Niektórzy mogliby nazwać „Folkesange” płytą egoistyczną, ja jednak chylę czoła przed Myrkur. Ta płyta odzwierciedla bowiem to, co napisałem na samym początku – nie poddanie się konwenansom, podążanie własną, artystyczną ścieżką.
Na „Folkensange” Bruun zabiera nas w podróż do swojego dzieciństwa. Zatacza swoisty krąg własnej twórczości i wraca do korzeni, do muzyki jej ziem, śpiewanej i granej od pokoleń w domowych zaciszach skandynawskich wsi. Podróż ta, zaskakując fanów zgłodniałych ciężkich brzmień, pozbawiona jest ich zupełnie. Całość jest niezwykle subtelna, począwszy od okładki ukazującej skandynawską fraulein gdzieś pośród górskiej łąki, poprzez bardzo okrojone instrumentarium, zawierające w sobie głównie tradycyjne instrumenty, jak lira, nckelharpa, czy mandolina. Właśnie ta skromność instrumentów pozwala wydobyć na pierwszy plan niezwykły, przepiękny głos Bruun. Artystka sprawnie operuje szeroką skalą swoich możliwości wokalnych, przyprawiając piszącego niniejszy tekst momentami o ciarki, skupiając na wokalu całą uwagę odbiorcy.
Każdy z utworów, mimo iż zostały zaczerpnięte z twórczości ludowej, posiada niepowtarzalne znamię Myrkur, to coś, co pozwala od razu rozpoznać jej wkład w interpretację tradycyjnych treści. Wybór utworów uważam za bardzo ciekawy i różnorodny. Płyta nie nudzi, nie nuży, a każda z melodii jest wypełniona wciągającą treścią. Rozpoczynający album utwór „Ella” daje nam doskonały ogląd na całość. Bez zbędnych wstępów zabiera nas brzmieniem bębna w podróż przez mgliste światła dźwiękowych pejzaży malowanych przejmującym, hipnotycznym głosem artystki. Skoczny „Fager som en Ros” zaprasza do tańca wokół trzaskającego iskrami ogniska, by odpocząć później przy przepięknym, nieco Clannadowym, nieco brzmiącym Enyą „Leaves of Yggdrasil”. I tak ciągnie się ta podróż aż do nieco odmiennego od całości, ale wciąż uroczego, zamykającego płytę „Vinter”.
Album niewątpliwie ważny, inny niż dotychczasowa twórczość artystki, jednak mocno z nią związany. Bardzo uroczy i wciągający, eklektyczny i pełen treści, całkowicie pozbawiony mroku, jednak nie pozostawiający złudzeń, że on gdzieś tam jest, że czai się, by znowu wypłynąć. Myrkur to Myrkur. Folesnage to album, do którego na pewno będę wracał wielokrotnie.
Tomek S.