Valkenrag - Chasing the Gods
Słuchanie drugiego albumu wikingów z Valkenrag jest jak seks z żoną. Jest dobrze, nawet jeśli nieco przewidywalnie. Dla powiewu świeżości korzysta się z zabawek lub nowych pozycji, ale mimo dodania odrobiny pikanterii tak naprawdę wiecie, czego możecie się spodziewać.
Nigdy nie uważałem, że jest to coś złego – Lemmy razem z chłopakami z Motörhead nagrywali w kółko ten sam album, pijąc ten sam alkohol. Aktualnie mają swoje miejsce w panteonie Bogów Metalu i nikt im go nigdy nie odbierze.
Dlatego włączając Valkenrag nie spodziewałem się ballad z gitarami akustycznymi i delikatnym damskim wokalem w tle. To death metal, a death metal to armageddon, więc trudno mieć pretensje do zespołu o to, że są konsekwentni w tym, co robią.
Mimo wszystko są utwory, które w jakiś sposób odróżniają się od reszty albumu. „Glorious Brethen” ma rewelacyjne wolniejsze fragmenty, pokazujące, że Valkenrag nie chce grać szybko, żeby grać szybko, tylko ma w tym wszystkim pomysł.
„Through the Whipping Storms” to zamknięta kompozycja, która zmiażdżyłaby nieprzygotowanych, ale trochę gubi się podczas słuchania albumu w całości. Lubię takie nieco wolniejsze, niepowstrzymane kawałki. Kojarzą mi się z czołgiem przejeżdżającym po truchłach wrogów. Czysta radość. Zdecydowanie mój ulubiony kawałek.
Wikingowie są niesamowicie sprawni technicznie, solówki gitarowe, porządna praca sekcji rytmicznej, niski i głęboki wokal, to wszystko stoi na naprawdę wysokim poziomie. To raczej cecha charakterystyczna melodyjnego death metalu, ale ujmą byłoby o tym nie wspomnieć. Jeszcze nie było mi dane słyszeć ich na żywo, ale po tym albumie myślę, że kolejnej okazji nie zmarnuję.
Wracając do analogii z początku tekstu, są fani seksu z żoną – i tych nie trzeba do tego namawiać, są też ci po drugiej stronie barykady, którzy chcieliby być zaskakiwani na każdym kroku.
Mimo wszystko polecam spróbować. Nie odkryjecie nic, co na zawsze odmieni wasze życie, ale przecież nie zawsze o to chodzi.
Piotr Edgar Garbacz