Windmill – Dance of Fire and Freedom
Doceniam fakt, że młode kapele próbują swoich sił na rynku muzycznym. Problemem są czasy, w których żyjemy. Zapaleńców jest mnóstwo, więc żeby się wybić, trzeba oferować coś nietuzinkowego. Na przykład rzadko spotykany klimat, intrygujący wokal, ambitne teksty. Wszystko to oczywiście okraszone odpowiednimi umiejętnościami technicznymi, gdyż zawsze dobrze jest posłuchać porządnych muzyków przy pracy. Niestety ekipie z Windmill zabrakło każdej z tych rzeczy.
Gdzieś tam w środku tkwią przyjemne fragmenty, ale to zdecydowanie za mało, aby album ocenić pozytywnie. Mam wrażenie, że w którymś momencie zespół zachłysnął się tworzeniem nowych kawałków, zamiast dopracowywać stare. Dlatego właśnie dostajemy utwór „Matoha”, który mógłby być miażdżącym, powolnym walcem, ale poza headbangingowym rytmem niestety nie oferuje nam nic.
Dostajemy też „Północny wiatr” (zdecydowanie najlepszy kawałek na płycie!), który ma refren w sam raz do śpiewania na koncertach wraz z publiką. I, niestety, niewiele więcej. Dostajemy również „Biesiady czas”, który cierpi na dokładnie tę samą przypadłość.
W moim odczuciu pozytywnie wybija się perkusja – Marysia siedząca za garami ma pomysł na to, co i jak chce grać. Zdecydowanie najlepszy element tego albumu. Na kolejny plus, choć tym razem delikatny (moja nauczycielka mówiła „ołówkiem ci wpiszę”) mogę zaliczyć gitarę akustyczną oraz instrumenty folkowe. Całkiem nieźle wypadają też niektóre wolniejsze fragmenty. Windmill, gdzie wam się tak spieszy?
Wokalom brak przygotowania technicznego. Zarówno czyste, jak i „ekstremalne” partie nie brzmią dobrze. Czuć w tym pasję, ale to niestety za mało. Tekstowo również nie ma szału. Po fragmencie „potężna wichura wokoło dmie, przewraca drzewa a trzcinę nie” parsknąłem śmiechem.
Cały czas nie mogę oprzeć się wrażeniu, że album powstał za wcześnie. Każdy z jego elementów mógłby być lepszy, gdyby zespół spojrzał na niego krytycznym okiem i poprawiał do skutku. Całe jedenaście utworów można by skompresować do czterech, które może nie podbiłyby metalowego świata, za to zapadłyby w pamięć.
Rzeczywistość zaś jest taka, że dostałem do rąk coś, co mogłoby być całkiem przyjemnym demem, ale jest długim, niedopracowanym długograjem, czego nie zmienią nawet znamienici goście występujący na płycie (Michalina Malisz z Eluveitie oraz Rudobrody z Diaboła Boruty).
Szkoda.
Piotr Edgar Garbacz