Ścigając Indian w kosmosie…

Ziemia wielkopolska obfituje w projekty muzyczne i w takim zalewie brzmień z reguły ciężko wybić się poza lokalny światek. Udało się to jednak kosmicznym Indianom z Pleszewa, powstałej w 2012 roku pod światłym przewodnictwem Jędrka Wawrzyniaka grupie Red Scalp. Styl muzyczny zespołu, osadzony w klimatach stoner rocka, psychodeli lat 70. i brzmieniach sabbathowych, jest na tyle charakterystyczny i porywający, że zapewnił mu szeroką audiencję zarówno w kraju, jak i za granicą. Panowie mogą być także kojarzeni ze współorganizowania pleszewskiego Red Smoke Festival.

„The Great Chease In The Sky” to trzeci po surowym i ciężkim „Rituals” oraz psychodelicznym „Lost Ghosts” album długogrający grupy. Śmiało można powiedzieć, że łączy on w sobie elementy obu poprzednich, spaja ich odmienne klimaty w całość, dając poczucie pełności i kompletności. Moim skromnym zdaniem jest to jedna z tych płyt, na której nie ma ani jednego dźwięku za dużo, ani jednego za mało, gdzie wszystko jest na swoim miejscu, przemyślane i poukładane.

Ta spójność jest bardzo widoczna w pracy instrumentów. Doskonale się one uzupełniają, żaden nie dominuje, każdy jednak pozostaje bardzo charakterystyczny, wyróżnia się, jest zauważalny i wyrazisty. Instrumentarium wzbogaciło się względem poprzednich wydawnictw o saksofon robiący w utworach nieziemski klimat, więcej jest też brzmień syntetycznych, nadających całości przestrzeni.

Co do utworów, to jest ich 5 i łącznie trwają niespełna 45 minut. Różnią się dynamiką, charakterem, jednak jako całość tworzą spójny obraz, podobnie jak gra instrumentów na całej płycie. Numer pierwszy, „Mothertime”, został wydany jako singiel promujący i daje on przedsmak, doskonale obrazując całość, rozpoczynając się nastrojowym syntezatorem, przełamanym znienacka mocnym riffem, popartym świetną pracą perkusji, narastającym gęstym klimatem do kulminacyjnego momentu, przełamania, w którym wchodzi saksofon, by całość za chwilę zgasła i przeszła płynnie w „Chase”. I właściwie o nim chciałem najwięcej napisać, bo jest to kawałek genialny. Rozpoczynający się niespiesznie rytmem nadawanym przez bas, ubarwiony płynącym gdzieś w górze saksofonem, narastający, budujący powolnie klimat, który gęstnieje z każdą minutą. A tych jest aż 11, jako że jest to najdłuższy utwór na płycie. Ta senna atmosfera przeradza się w dziwnie znajome riffy, sabbathowe, momentami dla mnie z wyczuwalnym duchem wczesnych Ironów. Wokaliza Jędrka, jakby rodem z chórków floydowych, potem mocny śpiew. Na zmianę, to walka instrumentów o dominację, to harmonijne współistnienie. Jest klimatycznie, jest progresywnie, jest niesamowicie. Moment w którym saksofon zaczyna flirtować z klawiszami przyprawia o gęsią skórkę… I nic więcej nie napiszę, w zasadzie wszystko już napisałem.

Oczywiście, pozostają jeszcze kolejne trzy kawałki. Przyjemność ich odkrywania pozostawię jednak Tobie, drogi czytelniku. Powiem tylko, że zdecydowanie warto dać się ponieść tej indiańskiej opowieści. Polecam!

Tomek S.

9/10

Music Wolves - Odstęp
Killsorrow – Kingsorrow

Killsorrow – Killsorrow

Killsorrow – Killsorrow W połowie listopada 2019 ekipa z Krakowa – grupa Killsorrow uraczyła nas drugim w swojej karierze longplayem zatytułowanym… Killsorrow. Dla nieobeznanych z…

Więcej ==>