Chorzowski nu-metal na światowym poziomie.
Linkin Park święcił triumfy mniej więcej wtedy, gdy chodziłem do gimnazjum. Początek roku dwutysięcznego był naprawdę łaskawy dla takich kapel, większość znanych mi osób miało zresztą dłuższy lub krótszy romans z jakimś nu-metalowym tworem. Wielka fala niezasłużonego hejtu już dawno się wylała na ten gatunek, co pozwala nam spojrzeć dziś na niego z perspektywy dorosłych ludzi.
Chorzowski Sarang powstał w maju 2011 roku. Po czterech latach ukazał się ich debiut – album „Prisoners”, teraz zaś chłopaki wypuścili kolejny krążek, poprzedzony teledyskiem do utworu „Point of no return”. Świetnie obrazuje on to, co znajdziemy na albumie, więc zachęcam do jego przesłuchania.
Mam wrażenie, że moda na taką muzykę nie przeminie nigdy – stanowi ona idealny pomost między radiowym rockiem a metalem, który dla części osób może być już ciężkostrawny. Nu-metal bawi się konwencją, co zawsze wydawało mi się właściwe – nie ma tu sztywnych ram i gościa, mówiącego „tego nie wolno!”.
Myślę, że część utworów ekipy z Sarang spokojnie mogłaby się znaleźć na przykład na „Hybrid Theory” i nie przyniosłyby one chłopakom wstydu. Oddanie tej muzyce słychać w brzmieniu, w niezbyt skomplikowanych, ale chwytliwych kompozycjach, w gardle wokalisty, który ciągnie za sobą cały album. Wokal jest tu zresztą bardzo dobry i charakterystyczny, bez problemu daje sobie radę z tworzeniem i utrzymaniem klimatu na płycie. Czysty śpiew miesza się tu z ekstremalnym w idealnych proporcjach, nawet dla osób, które zwykle takiej muzyki nie słuchają.
Pierwszy utwór, „Bloom” skojarzył mi się z trochę ostrzejszym Nickelback, ale od drugiego numeru chłopaki pokazują, że to błędne wrażenie. Chyba nieco niefortunnie ten akurat kawałek znalazł się na pierwszej pozycji.
Kompozycje nie są zbyt skomplikowane, ale umówmy się – to nie jest muzyka, którą należy rozbierać na czynniki pierwsze i zachwycać się poszczególnymi jej fragmentami. To ma zagrać jako całość i myślę, że chłopakom się ta sztuka udała.
Oczywiście na albumie znajdziemy chwile lepsze i gorsze, są dwie ballady („Redefine” oraz bardzo basowy „Scars”), ale żaden utwór nie wybija się na mocny plus lub minus w żadnym momencie. Nie jest to jednak wada, bo świadczy o tym, że płyta broni się jako całość. Pięćdziesiąt minut równo brzmiącej muzyki to niezłe osiągnięcie.
Kończąc pisać recenzję, zazwyczaj szukam nieco informacji o zespole. Lubię podejść do albumu ze świeżym umysłem i z brakiem jakichkolwiek oczekiwań, choć koniec końców wypadałoby poznać parę faktów. Znalazłem wywiad, w którym chłopaki mówili, że chcieli grać porządny nu-metal, bo to na nim się wychowali.
Panowie, wyszło wam!
Piotr Edgar Garbacz