Reedycja po latach

. Sceptic niezmiennie kojarzy mi się z moimi początkowymi romansami z muzyką ekstremalną, przy czym z tą regularny związek nastąpił nieco później niż rok wydania „Blind Existence”. Tym samym Sceptic kojarzę bardziej z ich drugiego długograja, aniżeli debiutu, nawet, jeśli doskonale znany był mi fakt, iż wokalistą Sceptic był Nasz najlepszy wówczas ścigacz – Marcin Urbaś.

            Tym samym, wobec okoliczności opisanych powyżej, miałem dość sporą frajdę w odbiorze muzyki, która towarzyszyła mi w fascynujących początkach przygody z metalem. W takich momentach człowiek zdaje sobie sprawę, że się starzeje, skoro sentyment ma bardzo istotny wpływ na odbiór słuchanej muzyki. Ten, jak się po wstępie, moi drodzy, domyślacie, jest jak najbardziej pozytywny.

Nie lubię przesadnie technicznego pitolenia, złamanych rytmów, masturbacji na gryfie i kosmicznych zagrywek na bębnach. Dlaczego? Bo się tracę. Bo skupienie się na poszczególnych zagrywkach zbyt mocno mnie angażuje, bo wówczas odbiór muzyki jest bardziej analityczny aniżeli subiektywny, bo po prostu nie sprawia mi to frajdy. Jak wypada Sceptic?

            Sceptic na „Blind Existence” pokazał się z bardzo dobrej strony, bowiem pokazali nieprzeciętny warsztat techniczny, jak również kompozytorski. Przy tym poszczególne utwory nie są technicznie przekombinowane, co najzwyczajniej w świecie pozwala mi na odpowiedni ich odbiór i ustosunkowanie się do nich. Wiecie, jest to techniczny death metal końca lat 90 ubiegłego millenium, tym samym pewne standardy w owej definicji znacząco się zmieniły. W tej chwili mamy bowiem modę na ekstremum wszelkiego rodzaju, w tym totalnie ekstremalnie techniczne granie, z 9 strunami na basie, zmutowanym freakiem na wokalu i dosłownie androidem na perkusji. Tak, zmierzam do tego, że nowoczesne granie jest mocno odhumanizowane. Sceptic takie, całe szczęście, nie jest. Oczywiście, jak napisałem wyżej, warsztat jest imponujący, niemniej „Blind Existence” nie powstało po to, żeby pokazać światu, jak bardzo biegli są muzycy Sceptic na swoich instrumentach, lecz po prostu po to, żeby cieszyć ucho.

Porównania do Death okazują się nieuniknione, przy czym mam wrażenie, że przy całym swoim zaawansowaniu technicznym, Sceptic jednak  serwuje muzykę nieco bardziej ubogą technicznie, co absolutnie nie jest zarzutem z mojej strony. Jest to bowiem muzyka, pozwalająca na machanie łbem tam, gdzie należy, zamiast na biernej analizie serwowanej solówki, czy nagłej zmiany tempa. Lubię to. Muzyka przy tym jest przyjemnie drapieżna, tam gdzie pasuje przyspiesza, tam, gdzie należy z kolei, zwalnia. Przy tym wszystkim jest to całkiem chwytliwe granie, które spokojnie może nam służyć jako tło do wszelakich czynności, począwszy od golenia pyska, skończywszy na wymianie oleju.

            Na temat Jacka Hiro pisać nie będę, bo ten człowiek wypracował sobie stosowną markę. Natomiast jestem wielkim fanem oferowanych linii basu, które, poza tym, że na produkcji są dobrze słyszalne, to dodatkowo niejednokrotnie oferują coś znacznie więcej, aniżeli podpicie mięsa gitar. To z kolei jednoznacznie kojarzy mi się z Sadus. Zresztą, przy szybszych partiach Sceptic na „Blind Existence” bardziej kojarzy mi się właśnie z tymi ostatnimi, a nie Death.

Skoro mowa o produkcji to jest ona doskonała. Stosownie do reprezentowanego gatunku, poszczególne instrumenty są czyste i klarowne. Uwielbiam właśnie takie brzmienie werbla, które jest surowe i doskonale słyszalne. Marcin Urbaś na wokalu – miód! Swego czasu, właśnie w początkach swojej przygody z death metalem, gardziłem niemal wszystkim, co nie jest growlowane. Tutaj wokal jest z jednej strony niezwykle specyficzny – na taki skrzekokrzyk niewiele kapel się decyduje, z drugiej jest niezwykle czytelny. Kilkanaście ładnych lat musiało upłynąć, żebym docenił taką, a nie inną barwę wokalu oferowaną w twórczości Sceptic.

            Mały minus płyty to swoista ballada „Painful Silence”. Owszem, pokazuje nieco mniej zatwardziałą stronę i bardziej tolerancyjną death metalowców (potwierdzoną później krótką współpracą Sceptic z Renatą Przemyk), niemniej mnie nie pasuje. Nie rozumiem zamysłu i przyczyn takiej, a nie innej kompozycji na płycie, na której znajduje się masa naprawdę solidnych i bardzo dobrze nagranych, DEATHMETALOWYCH utworów. Takie cywilizowanie death metalu zdaje mi się niepotrzebne, niemniej to wyłącznie moja opinia.

            Reasumując, polecam. Czas w żaden sposób nie zdewaluował muzyki zawartej na „Blind Existence”. Mało tego, mam wrażenie, że w pogoni za przekroczeniem kolejnych granic niemożliwych zagrywek technicznych, muzyka zawarta na debiucie Sceptic jest więcej niż przyjemnym oddechem i powiewem świeżości. Tak, 21-letniej świeżości!

7,5/10

Paweł „Kostek” Kostka

Music Wolves - Odstęp