„Muzyczny eklektyzm w folkowym wydaniu”
Stribog zabiera Cię w wędrówkę, długą, żmudną, pełną różnych odcieni. W połowie nie wiesz, czy zdołasz dojść do końca, zastanawiasz się, czy w ogóle warto było się w nią wybrać. Czy przygoda wśród dźwięków warta jest jej ceny? A gdy udaje Ci się dojść do końca, siadasz, odkładasz słuchawki i słyszysz tylko, jak ogień strzela… i w sumie nie wiesz, czym jest uczucie, które Ci towarzyszy, choć wiesz, że było warto tę muzyczną drogę przejść, po prostu.
Nie ulega wątpliwości, że Stribog jest najlepszym przedstawicielem sceny folkmetalowej w Chorwacji. Zespół powstał w 2006 roku w Zagrzebiu i sam określa się mianem blackowo-folkowego składu metalowego. Nazwę przyjął od imienia słowiańskiego boga wiatru, a ich teksty oscylują wokół słowiańskiej mitologii i historii. Pierwsze demo („Za vječan ponos i čast”) zespół wypuścił już w 2006 roku, zaś rok później wydał singiel „Nyia – religija krvi” na kompilacji „Zora nad zemljama slavenskim”. Już w 2007 roku mieli okazję supportować w Zagrzebiu grupę Korpiklanni.
Ich drugi album studyjny, wydany w marcu tego roku, wydaje się być solidnie przemyślany i dopracowany, chociażby dlatego że swoją pierwszą płytę nakładem czeskiego Murderous Productions StriBog wydał w 2010 („U okovima vječnosti”). Przerwa spowodowana była dość dużymi zawirowaniami w składzie. Z początkiem tego roku po dziesięciu latach w unormowanym już składzie zespół wydał więc drugi długograj – „Tvoje kraljevstvo zeleno” (także nakładem Czechów), który jest przedmiotem mojej tutaj opowieści. Producentem krążka jest gitarzysta Striboga Ivan Mrkoci. Album składa się z jedenastu utworów napisanych częściowo w języku chorwackim, a częściowo po angielsku.
Byłam niezwykle ciekawa ich nowego materiału, gdyż zespół nie jest z tych, co to boją się eksperymentów, a ich pierwszy krążek to dobre raz ostre, raz klimatyczne folkowe granie z subtelną wycieczką w stronę metalu symfonicznego i melodiom zaczerpniętym wprost z power metalu. Po przesłuchaniu ich drugiej płyty po raz pierwszy, towarzyszyło mi nieodparte poczucie przesytu. O ile bywam do muzycznego przepychu raczej przyzwyczajona, to w tym wypadku, coś jednak zazgrzytało. Zwłaszcza, że w pamięci mam wciąż ich pierwszy krążek. Zakładam więc, że dla wielu fanów Striboga nowy album może nie być tym, co „tygryski lubią najbardziej”. Choć zespół eksperymentował już na pierwszej płycie, to w zdecydowanie mniejszej skali odchodził od tradycyjnego folkmetalowego brzmienia niż na „Tvoje kraljevstvo zeleno”. Pewnym jest, że nowa płyta nie pozwala słuchaczowi na odczucie nudy, czego nie można powiedzieć o „U okovima vječnosti”, które, chcąc nie chcąc, jest znacznie łatwiejsze w odbiorze.
Przy kolejnych odsłuchach nowego dzieła Striboga, doszłam do wniosku, że ta płyta jest jak sushi. Nie przekona słuchacza do siebie za pierwszym razem. Natomiast każde kolejne spotkanie z tym materiałem, pozwala na znalezienie ciekawych niuansów, kontrastów i subtelnych smaczków. Dużym plusem albumu jest bardzo przyzwoita jego realizacja dźwiękowa, szczególnie w zestawieniu z poprzednim krążkiem kapeli. Kilka drobnych uwag mam jedynie do samej realizacji studyjnej wokali, zdecydowanie za dużo pogłosu i przestrzeni. O ile taka forma na „U okovima…” całkiem nieźle się wpasowała, o tyle już na tym krążku sprawia, że poczucie przesytu jest większe. Jednak mam nieodparte wrażenie, mając na uwadze także inne podobne chorwackie realizacje, że jest to jakaś ich narodowa maniera w realizacji dźwięku, po prostu.
Album otwiera klimatyczny, akustyczny utwór instrumentalny „Dolazak zime”, który trąci nutką muzyki średniowiecznej. Nie jest to zaskoczeniem, gdyż podobny zabieg zespół zastosował także na poprzednim długograju. Drugi utwór – „Hear the Peruns call” wyrywa nas z transu doświadczanego przy ognisku i ze średniowiecznym akcentem porywa nas w przeszłość. Nie sposób nie poczuć w tym kawałku subtelnego romansu z powermetalowym brzmieniem chociażby włoskiego zespołu Rhapsody. W melodyjnym refrenie żeński wokal czaruje nas klimatem pełnego średniowiecza, ballad i romansów rycerskich. Z resztą cały utwór dość mocno koresponduje z epoką magii i miecza.
„Zora” jest już zdecydowaną wycieczką w stronę powermetalowego folku z lekkim wokalnym ukłonem w stronę symfonicznego metalu, którego na nowej płycie jest zdecydowanie mniej niż na poprzedniej. Nie brakuje tu też nieco heavymetalowych motywów wokalnych i gitar. Przyznam, że żeński wokal w języku chorwackim akurat w tym kawałku odrobinę… razi, ale to chyba kwestia gustu.
„Govoraše nam” to bardzo interesujący zabieg muzyczny, małe odbicie w kierunku progresujących patentów. Utwór ma swoje mocniejsze i słabsze momenty. Odrobinę dekoncentrująca jest w nim jakaś niespójność perkusyjno-gitarowa. Wsłuchując się w niego wnikliwie, miałam wrażenie, że gitary grają sobie, a sekcja rytmiczna sobie. Choć wyczyny gitarzystów w tym kawałku jak najbardziej zasługują na uwagę, mam poczucie, że to najsłabszy utwór albumu, chociaż interesujący pod kątem zastosowanych różnorodnych motywów. Widać, że zespół szuka czegoś nowego, wybijającego się ponad przeciętność, jednak w przypadku tego utworu jest nieco „za dużo na raz”. Zakładam, że był to celowy zabieg, nie w pełni udany. A może po prostu gitary dla mych uszu w tym numerze są nieznośnie wysunięte na przód. Chciałabym więc usłyszeć ten kawałek w wersji koncertowej, wtedy pewnie mogłabym ocenić go rzetelniej
„Turnpoint of time” to już czysty folkowo-powerowy romans muzyczny, który rozpoczyna niezłą metalową galopadę. Nieco festiwalowa realizacja żeńskiego wokalu spłyca utwór i zmiękcza go, zdecydowanie niepotrzebnie. Można w nim usłyszeć jednak ładne przestrzenie melodyczne i dźwiękowe. Gitary są już znacznie przyjemniejsze dla ucha, choć nie zawadziłoby, gdyby sekcja rytmiczna była zdecydowanie bardziej wyrazista (z resztą na całym krążku). „Polja pokojnika” to kolejna wycieczka ku klasycznemu heavy skojarzonemu z urokliwym fletem, aby znów wpaść w powermetalowy groove. Powiem, że to mocny punkt tej płyty, jeśli chodzi o materiał koncertowy. Wbijające się w ucho motywy melodyczne, lekki i subtelny powiew folkowy. Przyzwoity, spójny kawałek. Dalej Stribog również nie pozwala nam ani na chwilę odpocząć. „Divlje srce” jest następną ciekawą fuzją heavy i folku, jednak po raz kolejny odczułam delikatny przesyt wszystkiego. Interesującym jest, akurat w tym numerze, sposób zestawienia ze sobą męskiego i żeńskiego wokalu, do tego oparcie wokalu przede wszystkim na rytmice, nie zaś standardowo na melodyce. Myślę, że ten zabieg wyszedł zespołowi bardzo in plus. Na uwagę zasługuje także przyjemna partia basowa z cleanem gitarowym, ładnie osadzona w całości galopującego utworu, daje oddech. Niestety poza otwarciem albumu Stribog nie daje nam go zbyt wiele na całym albumie.
„Cover Death With Roses” tylko pozornie wydaje się spokojniejszy. W tym utworze mam wrażenie, że bas zagarnia sporą część przestrzeni dźwięku, a wokal jest zbyt nafaszerowany wysokimi tonami, co ździebko przeszkadza w odbiorze całości, jednak nie umniejsza faktu, że jest to jedna z przyjemniejszych i lepszych kompozycji na albumie, z dobrą konstrukcją, taka, którą zapewne słuchacze zapamiętają ze względu na charakterystyczne motywy.
„Tvoje kraljevstvo zeleno” powoli zwalnia tempo na krążku. Tu znowu wokal nieco rozprasza poprzez zdecydowanie zbyt wiele nałożonych na siebie ścieżek. Z tym utworem mam największy problem w ocenie. Nie można mu odmówić dobrych i chwytliwych motywów, zapuszcza się subtelnie w progresujące nutki, ma ładnie osadzone gitary i klimatyczne partie instrumentalne. W gruncie rzeczy utwór nieprzypadkowo nosi ten sam tytuł, co cały album. W tym kawałku znajdziemy wszystko to, co płyta ma nam do zaoferowania. Numer już pozwala odrobinę odetchnąć (W końcu!) i uspokoić się po tej niewiarygodnie ostrej galopadzie dźwięków. Mimo iż jest bardziej rozbudowany od poprzedników i ciekawszy pod względem kompozycji poszczególnych instrumentów, to jednak pozwala słuchaczowi trochę się zrelaksować.
Przedostatni na płycie „Dom” przynosi wyciszenie i niepokój. Koresponduje z poprzednimi kawałkami, zwłaszcza w partiach wokalnych, jednak zdecydowanie spokojniej realizuje zagadnienia metalowe i jest najbardziej folkowym numerem albumu. Może wydawać się odrobinę nudny, jednak ciągnie w kierunku subtelnych muzycznych wstawek filmowych. Zupełnie nieśmiało próbuje przemycić coś całkiem nowego w kontekście poprzednich utworów. Zespół ładnie bawi się w nim też różnorodną realizacją tempa. Ten kawałek zdecydowanie najlepiej koresponduje z pierwszym długograjem Striboga.


„Sunce” – ostatni utwór i zarazem swoiste outro, które nawiązuje do „Dolaska zime” – instrumentalny, magiczny, podążający ku wyciszeniu, delikatnie mantrowy. Pozostawia w uczuciu zawieszenia i sprawia, że nasze uszy wracają do… rzeczywistości. Płyta ma więc konstrukcję klamrową, dzięki której zyskuje i sprawia wrażenie całości. Od spokojnego otwarcia drzwi do magicznego zielonego królestwa wiedzie nas przez historię bóstw słowiańskich oraz naszych przodków, przez pola bitew ku oddaniu czci poległym wojownikom i spuściźnie minionych wieków. Może celem płyty miało być właśnie takie odczucie? Odczucie, jakbym przebiegła wiele mil, stoczyła niejedną walką, a na sam koniec tej długiej przeprawy przez pola, okowy i pogorzeliska pokłoniła się przodkom na wielkiej polanie, a potem usiadła pod strzechą przy cieple ognia i odczuła w całym ciele zarówno przesyt i niedosyt, absolutną ambiwalencję i pustkę. Jeśli taki był cel, to został osiągnięty, a jeśli był niezamierzony, tym lepiej. Płyta nie pozwala przejść obok niej obojętnie. Ma swoje blaski i cienie, jednak jako całość stanowi dobrze przemyślany materiał w naprawdę przyzwoitej realizacji.
Ciekawym zabiegiem wartym odnotowania jest dodanie efektów dźwiękowych do utworów takich, jak strzelanie ognia, odgłosy burzy i szepty, co nie jest jednak w twórczości Striboga nowością, a zawsze dodaje nieco więcej klimatu. Na pierwszym albumie partie klawiszowe nie przystawały do realizacji pozostałego instrumentarium. Tutaj na nowej płycie duży plus, jeśli chodzi o tego typu partie oraz instrumenty folkowe, gdyż brzmią, jakby miały w sobie zdecydowanie więcej przestrzeni.
Teksty zawarte na krążku opowiadają spójną historię o przodkach, o tym, jak przyroda i pradawni bogowie prowadzą nas po ścieżkach dawnej opowieści, snują dawne pieśni i mówią o tym, w co pogańscy Słowianie wierzyli, czemu ufali, jak żyli. Opowiadają o wojownikach, którzy idą w bój z pieśnią oraz wiarą dziadów w sercach i na ustach. Pokazują Peruna, który wzywa do boju, który staje się symbolem słowiańskości i dziedzictwa. Widzimy w nich bezkresne pola martwych, których już dawno przykryła trawa i czarne łzy matek skropiły. Rozpościerają się przed naszymi oczyma te zielone i słoneczne pola, które pamiętają przeszłość, które od dawien dawna pokrywa soczysta trawa, te miejsca, gdzie krąg życia się zamyka, gdzie stajemy się częścią przyrody wraz z ostatnim oddechem. Przyroda pokazana jest jako największy pomnik naszych przodków, zaś ziemia, w której legły kości naszych ojców i dziadów, staje się naszą ojczyzną po wieki.
Zarówno teksty jak i muzyka opowiadają spójną historię od początku do końca. Można się pokusić o stwierdzenie, że album nosi pewne znamiona koncepcyjnego. Może nie w pełnym tego słowa znaczeniu, ale na pewno oscyluje wokół takiego założenia. Zniechęcać może jednak odrobinę fakt, że zespół wykorzystuje zarówno język chorwacki, jak i angielski. W moim odczuciu z tego powodu ten album (tak, jak poprzedni) jest niejednolity. Poza tym brakuje na płycie oddechu, czegoś, co zwolniłoby tempo, choć na dwie minuty. Owszem, taka baza utworów na koncercie zrobi robotę i świetnie się sprawdzi, jednak na albumie, którego, nie czarujmy się, słuchamy zwykle przy codziennych czynnościach, ten zestaw kawałków z taką galopadą może się nie sprawdzić i nas – słuchaczy – po prostu zmęczyć. Mam wrażenie, że pierwszy krążek Striboga, choć zdecydowanie gorzej zrealizowany dźwiękowo, był zdecydowanie bardziej folkowy, co prawda meandrujący nieco bardziej w klimatach nordyckich i wschodnich, ale wokalnie mocniejszy, bardziej brutalny, zapuszczający się w gęstwiny nie tylko heavy, ale też ocierający się o motywy subtelnie blackujące, które na nowym krążku nie są już tak wyraźne.
Płytę polecam gorąco. Zupełnie tak samo, jak polecam japońską kuchnię. Warto się z nią zapoznać i ocenić samemu. Jednym się spodoba, innym nie. Sumarycznie to bardzo ciekawa propozycja chorwackiej sceny folkmetalowej. Warto wybrać się w tę podróż, choć raz.
8/10
Erglis