Dwa narody – jedna muzyka.
Mongołowie z The Hu to zespół o którym świat usłyszał w 2018 roku i oszalał na jego punkcie. Muzyka określana jako hunnu rock podbiła szturmem serca słuchaczy co przełożyło się na wydaną w 2019 roku pierwszą płytę „The Gereg” i trasy koncertowe po Europie, Stanach Zjednoczonych i Azji gdzie prawie wszystkie koncerty były wyprzedane na wiele tygodni przed. The Hu zostało uznane za najbardziej innowacyjną grupę współczesnego rocka, sympatię do nich wyraził publicznie między innymi Elton John a zespół szedł za ciosem grając kolejne trasy i festiwale. Niestety pandemia spowodowała ponad roczną przerwę w koncertowaniu, ale zespół z Ułan-Bator wrócił już na właściwe tory. Wiosną byli gościem specjalnym na trasie po USA z Megadeth i Five Finger Death Punch a jesienią rozpoczęła się obejmująca ponad trzydzieści koncertów trasa europejska promująca drugi album grupy „Rumble of Thunder”. The Hu wiedząc, że mają w naszym kraju ogromną liczbę odbiorców zapowiedzieli u nas aż trzy koncerty. I wszystkie trzy zostały wyprzedane na pniu. Przypadek? Nie sądzę.
Ostatni koncert w Polsce grupa zagrała w krakowskim klubie Studio. Osobiście nie mogłem doczekać się tego wydarzenia, gdyż jestem fanem zespołu od pierwszego singla i uwielbiam całą ich twórczość. Nie było dla mnie zaskoczeniem gdy okazało się, że przed The Hu nie zagra żaden inny zespół, tylko o rozgrzanie publiczności zadba niejaki DJ Squal. Niespecjalnie się nastawiałem na jego popisy, ale koniec końców uznałem, że może to być ciekawostka.
W godzinach wieczornych pod krakowskim klubem zebrały się legiony fanów zespołu w różnym wieku. Od kilkuletnich dzieci z rodzicami, po nastolatków i osoby starsze. Trzy pokolenia słuchaczy przybyły na koncert wyjątkowego zespołu. Tym, co mnie zaskoczyło bardzo mocno była również kilkudziesięcioosobowa reprezentacja obywateli Mongolii którzy mieszkając na stałe w Polsce przybyli wesprzeć rodaków. Ubrani częściowo w ludowe stroje wyróżniali się mocno z tłumu i to było naprawdę fantastycznie.
Po wejściu do klubu wraz z grupą znajomych poszliśmy zobaczyć co ma do zaoferowania stoisko z merchem. I tam szczęka opadła. Takich cen nie widziałem jeszcze nigdzie. Ja wiem, że inflacja itd. ale żeby za pojedyncze CD zapłacić sto złotych a za t-shirt dwieście to już lekka przesada. W tym czasie gdy rozgaszczałem się w klubie na scenie szalał już DJ Squal a płyta klubu była bardzo szczelnie wypełniona. Nie wydaje mi się też jakoby wszyscy zgromadzeni ludzie byli bardzo zainteresowani popisami DJ-a ale koniec końców zebrał on po zagranym secie trochę braw i zniknął za kulisami. Chwila przerwy na sprawdzenie sprzętu i nadszedł czas na główną gwiazdę.
The Hu weszli na scenę punktualnie o godzinie 20:50 i wprowadzili fanów w ekstazę już od pierwszych dźwięków utworu „Shishi Hutu”. Mistyczna, dzika i jednocześnie pompatyczna atmosfera sprawiła, że nie tylko ja od pierwszych sekund miałem ciary na całym ciele. Następnie przyszedł czas na skandowanie słów „Shoog! Shoog!” oznaczające utwór o tym samym tytule. Iście punkowa energia narastająca z każdą chwilą porwała ludzi do tańca i rytmicznego skakania z nogi na nogę. The Hu grało na sto procent możliwości a ubrani w ludowe stroje muzycy dzierżący mongolskie instrumenty folkowe prezentowali się niezwykle dostojnie. Ich również ponosiła energia jaką otrzymywali od świetnie reagującej publiczności. W pierwszej części koncertu padło kilka słów po polsku jak „Dobry wieczór Kraków” czy „Dziękuję Bardzo!”. Delikatnym mankamentem było to, że panowie z The Hu w dalszym ciągu nie mówią za dobrze po angielsku i zwracali się do ludzi głównie w swoim ojczystym języku którego poza ekipą z Mongolii nikt nie rozumiał. Ale miało to jakiś swój urok. Bardzo wymownym momentem koncertu był utwór „The Great Chinggis Chan” podczas którego w głowie kłębiły mi się myśli, że przecież osiemset lat temu miał miejsce pierwszy najazd mongolski na polskie ziemie podczas którego został zaatakowany między innymi Kraków. Po ośmiu wiekach historia trochę zatoczyła koło, na szczęście absolutnie nie brutalnie i krwawo :). Grupa parła do przodu niestrudzenie, a na środku płyty klubu rozkręciło się w trakcie koncertu całkiem przyjemne pogo w którym brali udział obywatele Mongolii i Polski. Było to chyba najbardziej radosne szaleństwo jakie widziałem. Wszyscy uśmiechnięci, zadowoleni, ściskający się, przybijający sobie piątki. Piękna rzecz. W drugiej połowie koncertu wybrzmiały utwory od których wszystko się zaczęło „Yuve Yuve Yu”, „Wolf Totem” podczas którego wszyscy skandowali nazwę zespołu co przyprawiało o jeszcze większe ciary. A na zakończenie, gdy muzycy na kilka minut zeszli ze sceny i pojawili się ponownie przy burzy oklasków i okrzyków radości wykonali swoją wersję klasycznego utworu Metalliki, czyli „Sad But True”. To było istne grande finale po którym The Hu długo żegnali się z publicznością przesyłając pozdrowienia i gesty podziękowania.
Podsumowując było to jedno z najlepszych (jeśli nie najlepsze) wydarzenie koncertowe tego roku. Zespół The Hu to fenomen nad fenomenami i bardzo sprawna maszyna w graniu na żywo. Dlatego zachęcam każdego aby przy najbliższej okazji wybrać się na ich koncert. Wspaniałe wrażenia gwarantowane. Tego po prostu trzeba spróbować.
Michał D.
Fotki wykonał Janek Fronczak Photography