Garażowa zabawa rock n’ rollem

Rock n’ roll to z definicji muzyka energetyczna, która powinna pobudzać od pierwszej chwili i wyzwalać w człowieku najbardziej pierwotne i najgłębiej skrywane emocje. Niestety nie zawsze tak jest i mnóstwo współczesnych zespołów próbujących kultywować tradycje brzmień lat 60-tych i 70-tych gra średnią bądź słabą odmianę tego, co kilkadziesiąt lat temu tworzyli najwięksi giganci gatunku. Ale cóż, takie jest życie i nie wszystko musi (a nawet nie powinno) się podobać. Jednakże z wielu młodych adeptów grających rockach idzie wyciągnąć ciekawe smaczki, które są obiecującą zapowiedzią na przyszłość. Oto moje wrażenia z pierwszego spotkania z grupą The Stallions i ich debiutem „A Journey Through The Pensive Mind”

Dzisiaj naprawdę nie oczekuję od zespołów wymyślania koła na nowo i stawania na głowie aby zaskoczyć wszystkich i podbić świat. To jest naprawdę do niczego niepotrzebne. No i to co chyba ważniejsze, a na co ani ja ani artyści nie mamy odgórnie wpływu – aby muzyka na sto procent korespondowała z emocjami. I powiem krótko: Debiut The Stallions za bardzo ze mną nie koresponduje. Przede wszystkim moim zdaniem płyta jest za długa. Prawie godzina dla współczesnego słuchacza który spotyka się z nieznanym zespołem to nie do końca dobry pomysł. Owszem, to może się udać ale też zależy od ładunku aranżacyjnego jaki jest zawarty w utworach a tego jest w The Stallions trochę mało jak na moje uszy. Wszystkie instrumenty są jakby wycofane i nie „atakują” słuchacza od pierwszej sekundy tylko niewinnie do niego machają. Od utworu (intra?) „Preludium” które z założenia ma budować atmosferę a na moje ucho w ogóle tego nie czyni po czym pierwszy utwór „Stallions” już jakoś się zaczyna, ale dalej nie słyszę w nim dawki energii która by na mnie wpłynęła. Ot, takie garażowe granie (co nie znaczy, że skreślam je z kretesem, co to, to nie).

Jest tu trochę klimatów „filmowych” i inspirowanych filmami Quentina Taranino które pojawiają się w takich numerach jak „El Matador” czy „Land of Love” i chyba te dwa utwory pasują mi z całej płyty najbardziej. Długość niektórych utworów w takiej muzyce również może przytłoczyć („Black Rosie” byłoby idealnym szybkim strzałem gdyby nie te 6 minut). Co innego utwór finalny „Bezsenność w Breslau” gdzie na sam koniec albumu można się pobawić i próbować stworzyć ciekawy, dark bluesowy klimat. Ten utwór również mogę dołączyć do ciekawych na tej płycie obok dwóch wyżej wymienionych.

Nie mam absolutnie problemu z tą płytą, ale nie w większości nie współgra ona ze mną. No cóż, tak czasem bywa. Ale nie ma tragedii. Mam nadzieję, że chłopaki wyciągną z debiutu lekcję i jej konsekwencją będzie lepsza druga płyta. A tymczasem powodzenia życzę 😉

5/10 Michał D.

Music Wolves - Odstęp

Horda – Form (2023) – recenzja

Nadciąga Horda! Czas wrócić ponownie do Polski. Dokładniej w okolice Tarnowa. Stamtąd bowiem pochodzi zespół Horda, który niezależnie, 4 marca 2023 roku, wydał swój drugi…

Więcej ==>