Chaos okiełznany – o wychodzeniu poza schematy słów kilka
Z twórczością Tides From Nebula romansuję mniej więcej od wydania ich drugiej płyty, czyli Eathshine w roku 2011. Ciekawość moją wzbudził fakt, że produkcją tego albumu zajął się sam maestro Zbigniew Perisner, którego niezwykle cenię, nie tylko za twórczość muzyczną. Postrockowcy z Warszawy zachwycili mnie swoimi dźwiękami i pochłaniałem kolejne płyty z niekłamaną przyjemnością. Byłem pod ogromnym wrażeniem występu grupy na progresywnej edycji Metal Hammer Festival w roku 2015, gdzie bez żadnych kompleksów zagrali u boku takich gigantów jak Dream Theater, Evergey, czy Riverside, dając moim zdaniem najlepszy występ wieczoru. Kto nie widział TFN na żywo, niech czym prędzej, jak tylko nadarzy się taka okazja, nadrobi to niedociągnięcie. Ich luz, perfekcja, zaangażowanie i czysta radość z robienia muzyki udziela się publiczności, zarażając całą masą dobrej energii.
„From Voodo To Zen” jest piątym wydawnictwem grupy. Wydana w roku 2019 w trzy lata po „Safeheaven” płyta jest wyraźną próbą wyrwania się z dotychczasowej przegródki w katalogu muzycznym z napisem Post-Rock. Jest to także płyta przynosząca zmianę z składzie, ponieważ na początku roku 2019 zespół w przyjaznej atmosferze opuścił gitarzysta, Adam Waleszyński. Nie oznacza to jednak, że jego twórczość na albumie jest nieobecna, ponieważ jest współtwórcą kilku utworów i wykonuje kilka partii gitarowych.
Tym co odróżnia „From Vodoo To Zen” od wcześniejszych dokonań grupy jest mocny akcent położony na elektronikę. Cudowne ściany gitarowego hałasu z poprzednich płyt zostały wyparte przez syntezatory, oraz mocne brzmienie perkusji, jednak uważam, że wyszło to zespołowi jedynie na plus. Wciąż pojawia się charakterystyczne, post-rockowe brzmienie gitar, jednak nie dominuje ono już tak bardzo nad resztą, instrumentarium jest świetnie zbalansowane i harmoniczne. Charakterem muzyka momentami ociera się o klimaty filmowe, chociażby w „Radionize”, gdzie moje zakochane w klasykach horroru – sci-fi lat 80 zmysły doszukały się brzmień rodem z najlepszych produkcji Johna Carpentera. Innym razem jest transowo i tanecznie, jak w „Dopamine”, gdzie rytmiczna perkusja harmonizuje w zadziwiający sposób z post-rockowymi gitarami. Bywa mrocznie i ponuro, chociażby w singlowym, rewelacyjnym „GhostHorses”, gdzie po delikatnym wręcz, choć utrzymanym w mrocznym klimacie wstępie napięcie narasta, by wybuchnąć w euforii brzmień mocnej perkusji i wyrazistego basu, ubarwionych post-rockowym brzmieniem gitary i okraszonych elektronicznym pejzażem pełnym przestrzeni i oddechu. Różnorodność i klimat tej płyty stoją na niezwykle wysokim poziomie. Pełno tu zwrotów akcji, zatrzymań, przyspieszeń, progresywnego połamania. Kreślone elektroniką pejzaże mocno oddziałują na wyobraźnię, budując przestrzenie momentami wciągające i oddziałujące na zmysły tak bardzo, że po całym ciele przechodzi dreszcz, a wszystkie włosy unoszą się w elektryzującym napięciu. Świetnym tego przykładem jest tytułowy „From Voodo To Zen”, gdzie pozornie niewiele się dzieje, jednak jest to „coś”, co sprawia, że słuchacz odlatuje w kosmiczną przestrzeń, zmierzając wprost w lodowate serce Mgławicy, poddając się jej Przypływom w muzycznej eksploracji.
Mimo że nieco brakuje mi tych epickich momentów z poprzednich płyt Tidesów, gdzie ściany gitar przecudnie pieściły moje zmysły, a mozolnie budowane napięcie eksplodowało w harmonii dźwięków, to uważam „From Vodoo To Zen” za jedną z najbardziej dojrzałych płyt w ich karierze. Zachwyca harmonią pomiędzy klasycznym instrumentarium, a brzmieniem elektroniki, przyprawia o dreszcze klimatem i pozwala oddać się muzycznej podróży do Mgławicy przyjemności. Zapewne wyznacza też nowy kierunek, w którym grupa podąży w swoich kolejnych muzycznych podróżach. Bardzo, bardzo polecam!
9/10
Tomek S.