A czymże jest prawdziwa męskość, jeśli nie wymieszanymi w odpowiednich proporcjach klasą i szaleństwem?

. 

          Ten to jest płodny. Policzmy…. Nie, dziękuję, wystarczy, że powiem tylko, że sporo tego było. W każdym razie Peter i spółka nie próżnują i w tym roku raczą Nas kolejnym wydawnictwem pod szyldem Vader. Pomimo tego, że na koncie mają już naprawdę pokaźną ilość longplayów, to tym razem od ostatniego długograja, „Empire”, minęło jednak sporo czasu. Ale, ale, dość tych wstępów i wtrąceń; przejdźmy do konkretów…

Przejdźmy, bowiem „Solitude in Madness” rozpoczyna konkretny cios z łokcia w postaci „Shock and Awe”. Jest szybko, chwytliwie, z thrashowym sznytem, który jest przecież od dawien dawna obecny w twórczości tych dinozaurów. Czy zaskoczył? Bitchplease…. To są cały czas te same, dobrze znane patenty, zagrywki, nikt tutaj Ameryki na nowo nie odkrywa. Jedyne co, to dość spora dawka melodyjnych solówek, do których cały czas się przyzwyczajam i przekonuję (nie, nie grymaszę, niemniej wychowany jestem na nieco innej odsłonie Vadera) . Kolejne kawałki w zasadzie podobnie. Gitary mielą bardzo miło i przyjemnie, nóżka i głowa lecą w stukany rytm bębniarza.

„Solitude in Madness” niczym Was nie zaskoczy. To jest dalej ten sam Vader, który przyzwyczaił nas do grania na naprawdę wysokim poziomie, na wysokich obrotach i diabelnie chwytliwych riffach. Nie ma na materiale nic, co by mnie z jednej strony wgniotło w fotel, czy też z drugiej kompletnie zawiodło lub zniesmaczyło.

                Kolejne utwory na najnowszym dziele Vader’a przechodzą płynnie i bardzo spójnie. Jak pisałem powyżej, nie ma efektu „wow”, ale też nie ma cienia żenady. Vader ma swoją renomę i widać, że nie szuka nowych obszarów do eksploatacji, lecz tworzy tam, gdzie czuje się najlepiej. W zasadzie jedynym utworem, który w jakiś sposób się wyróżnia, to „SanctificationDenied”, który jednoznacznie kojarzy się z moim kochanym „Blood of Kingu”. Zatem mamy średnie tempo, ultra techniczne kostkowanie, w tym starym wydaniu, jakże wspaniałym, wydaniu. Nic, tylko machać łbem ile wlezie. Pozostałe utwory wracają do szybkich/ultra szybkich temp, co przyjmuję z uznaniem.

Tym samym Vader po raz kolejny serwuje nam tak naprawdę rozpędzony pociąg, który przebije niemal każdą napotkaną przeszkodę z łatwością. Natomiast co jest, zawsze było i zawsze będzie, niewątpliwą siłą kapeli, to to, jak to będzie brzmiało na żywo. Vader zawsze nagrywał takie krążki, które na koncertach po prostu miażdżą. Nie inaczej jest z „Solitude in Madness”. To jest muzyka stworzona do jej odegrania na żywo i śmiem twierdzić, stawiam wręcz swoje mieszkanie w zastaw, że materiał wręcz rozpierdoli. Poza tym zawsze byłem fanem wokali Petera. Jestem, z uwagi na wiek, jak również i na upodobania (które i tak korelują z wiekiem, więc tak, wszystko przez wiek), wielkim zwolennikiem w tym zakresie starej szkoły. Męczy mnie zalew techcznino-brutalnych wokalistów, którzy fakt, wyciągają niesamowite brzmienie, to jednak sorry, nie wyróżniają się niczym. Wszyscy brzmią tak samo. Uczcie się, gnojki od najlepszych! Peter z pewnością mógłby niejednego nauczyć jak się dobrze robi paszczą! Amen.

                Czas na grymaszenie. Od dawien dawna, a w zasadzie w „erze-po-Revelations” mam za każdym razem problem z brzmieniem perkusji. W tym momentach, w których James wystrzeliwuje blasty, zlewa się brzmienie werbli ze stopami, co jest dla mnie dość irytujące. Oczywiście, produkcyjnie materiał to absolutna czołówka światowa, niemniej od zamierzchłych już czasów uważam, że muzyka Vader’a sporo traci na takim, a nie innym podejściu do brzmienia werbli. Kolejnym problemem „Solitude in Madness” jest… Vader. Vader z tą swoją imponującą dyskografią, nieprzebraną ilością utworów. Mówimy bowiem o krążku, który premierę miał w zasadzie wczoraj (1 maja 2020 roku). I który w całej dyskografii tej legendy, hmmm, nie wnosi nic. Zmierzam do tego, że takie „The Ultimate Incantation”, „De Profundis” i tak dalej, aż do „Revelations” (tak!, „Revelations”), to są albumy absolutnie ponadczasowe, zawierające takie utwory, które wymieni i zanuci każdy w każdym miejscu na globie o jakiejkolwiek porze i w jakichkolwiek okolicznościach (w rozumieniu stopnia upojenia alkoholowego). Czy z „Solitude in Madness” będzie podobnie? Nie wiem, czas pokaże, ale już mieszkania pod taki zakład nie zastawię.

Polecam.

8/10

Paweł „Kostek” Kostka

Music Wolves - Odstęp

Stalker -Black Room – recenzja

To wszystko już gdzieś było W muzyce chodzi o emocje. Bardzo często o silne emocje, jak złość, gniew, rozpacz, żal, rozczarowanie. Muzyka przynosi katharsis, oczyszczenie z…

Więcej ==>
Deathyard- recenzja

Deathyard- recenzja

Deathyard- recenzja Deathyard. Zespół dla mnie zupełnie dotąd anonimowy. Nie słyszałem ani nazwy, ani muzyki przez nich uprawianej, co jest dość dziwne. Przyczyny są następujące:…

Więcej ==>