Poprawnie to za mało
Vermisst, black metalowy zespół z Poznania, jest kolejnym bandem, jaki przyszło mi recenzować ze stajni Fallen Temple. Już w poprzedniej recenzji, na okoliczność Pistilos Opium, wskazałem, iż ta koncentruje się w szczególności w głębokim podziemiu. Vermisst w żaden sposób nie burzy przyjętej filozofii Fallen Temple, więc wielki szacunek, raz jeszcze, za konsekwencję i, co tu ukrywać, pasję i zaangażowanie.
Wracając do przedmiotu recenzji…. Vermisst jest młodą kapelą, z tego co udało mi się ustalić, powstałą w 2018 roku. W dorobku, poza recenzowanej Epce, naliczyłem dwa dema i udział w splicie. Zatem zarówno staż jak i dotychczasowy dorobek niespecjalnie imponujący. Czy ma to wpływ na tworzoną muzykę? Takiego odczucia nie zaobserwowałem. „Zmierzch stalowej ciemności” z pewnością spodoba się tym z Was, którzy lubią wczesny black metal z lat 90-tych, w których tworzona muzyka realizowana była w sposób wręcz garażowy. Opisywany materiał składa się z 5 utworów, w tym 2 instrumentalnych, swoistego intro i outro; 3 pełnokrwiste utwory to niewiele, niemniej pozwalają jednak na ocenę twórczości muzyków.
Jak wskazałem powyżej, Vermisst charakteryzuje się niezwykłą surowością, graniczącą z prymitywnością, czy to w kompozycjach, czy samej produkcji. Nie podoba mi się to, nie jestem fanem takiej odsłony black metalu, niemniej nie mogę zaprzeczyć, że pewien klimat wytworzony na „Zmierzchu stalowej ciemności” jest odczuwalny. Czuję chłód, nihilizm. W tym zakresie muzyka z pewnością swoją rolę odgrywa (uznaję, że takie jest założenie muzyków). Niemniej black metal lubię za jego bezkompromisowość, surowość połączoną z wściekłością i jednym wielki fuck off. Vermisst tego, co lubię w black’u, jednak nie reprezentuje.
Do niewątpliwych atutów materiału należy wokal. Jest z jednej strony zarówno opętańczy, co melancholijny. Poza tym wszystkie teksty w języku polskim, co dodatkowo doceniam. Z kolei wielkim minusem są klawisze. Są nieznośne, niezwykle irytujące, nie pozwalają mi w pełni docenić opisywanego materiału. Połączenie monotonii gitar, prostych bębnów i wokalu robi robotę, natomiast klawisze są jakby wyjęte z kiepskiej jakości filmów akcji lat 80-tych… Nie pasują mi kompletnie, zwłaszcza, że momentami wychodzą na plan pierwszy. Nie, nie jest to symfoniczne granie, bowiem klawisze, jak wszystko inne, są wykorzystywane minimalistycznie. Nie zmienia to faktu, że psują ogólną całość i nie pozwalają mi w pełni docenić warsztatu Vermisst.
Kawałki są, zdaje się, zgodne z kanonem, czyli proste i monotonne. Przy czym taki „Czas chtonicznej zemsty”, utrzymany w miarę żwawych tempach, jest po prostu nużący. Zdaje się, że najlepsze, co Vermisst ma do zaoferowania, pokazuje w tym utworach, utrzymanych w tempach średnich czy nawet wolnych. Wówczas ta niepokojąca atmosfera atakuje w pełnej okazałości. „Zamarznięte płomienie mizantropii” oraz „W pozagrobowej przestrzeni” są moim zdaniem najlepszymi utworami na tej Epce.
I w zasadzie tyle. Mnie nie powaliło, nie moje horyzonty. Natomiast wiem, czuję w kościach, że Ci z Was, którzy lubują się w podobnych, garażowo-leśno-lunarno-melancholijnych klimatach, będą zachwyceni. Jak dla mnie czwórka.
4/10
Paweł „Kostek” Kostka