Klasyczny gotycki styl!
Tym razem kawał dobrego mięsiwa dla fanów muzyki gotyckiej. W łapach swych mam do zrecenzowania szósty album włoskiej kapelki o wdzięcznie brzmiącej nazwie Vlad In Tears (Vlad we łzach), zatytułowany „Dead Stories Of Forsaken Lovers” (Martwe historie o zapomnianych kochankach). Dość osobliwie i zarazem intrygująco, prezentuje się okładka tejże płyty. Przedstawia ona anioła/anielicę w objęciach szarego ludka przypominającego kostuchę. Jestem pewien, że projektant świetnie wybrnął z kontekstowym nawiązaniem do tytułu płyty, pełnej kontrowersji, erotyzmu i mroku. Splecenie dwóch symboli – dobra i zła. Tak najprościej mogę ją opisać.
Przyznam szczerze, bez bicia, że przesłuchałem ten album co najmniej 3 razy i nie wydaje się monotonny, mimo że takie odniosłem pierwsze wrażenie, a jednak za każdym razem zaskakuje. Może przemawiać za tym fakt, że wielkim fanem gotyku nie jestem, choć gdzieś przez moją mózgownicę przewinęły się wielkie gwiazdy tejże sceny jak: Paradise Lost (od którego wszystko się zaczęło), Moonspell, The Gathering, Tiamat czy Therion. Ale bez zbędnego biadolenia przechodzimy do krótkiej analizy materiału zawartego na „Dead Stories Of Forsaken Lovers”.
Numer jeden na krążku – „We Die Together” – piosenka doskonała w swej prostocie, bardzo melodyjna i smutna. W tle klawisze idealnie dopasowane do nastroju utworu. Natomiast słuchając „Tonite”, odniosłem wrażenie, że mam do czynienia z twórczością Marilyna Mansona. Z kolei „Born Again” brzmieniem nawiązuje do znanego włoskiego zespołu Lacuna Coil. Czwarty kawałek „Every Day It’s Gonna Rain” przypomina mi Alice In Chains, choć Vlad In Tears i ten wcześniej wspomniany to dwie różne bajki. „Dead” – numer energiczny, ale ze spokojną zwrotką zarówno w sferze instrumentalnej, jak i wokalnej. Trochę pokusiłbym się o lekkie nawiązanie do U2, jednak refren jest bardzo elektryzujący, co bardzo przeczy wcześniej postawionej przeze mnie tezie. Pozycje 6. – „Sleep Lover Sleep” i 8. – „Heavy Rain” to wspaniałe balladki, miód na uszy gwarantujący wyciszenie i przeniesienie słuchacza w najbardziej mroczne zakamarki ludzkiej egzystencji. „Felt No Pain” to w moim mniemaniu najmocniejsza pieśń. Bardzo energiczna i melodyjna, która sprawia, że nóżka przy niej tupie. Ostatnie dwie kompozycje są utrzymane w podobnym do siebie kanonie muzycznym i podobnej strukturze aranżacyjnej. O ile przedostatni „Broken Dreams” zaczyna się od klawiszy, tak zamykający album „Tears Won’t Fall” otwiera gitarka z delayem, by znienacka przypieprzyły mocno sfuzzowane gitarki.
Reasumując, album jest bardzo dojrzały, zachowany w klimatach gotyckich, prosty, mało agresywny, bardzo melodyjny, ale smutny. Brzmi nieco punkowo, ale taki gotyk powinien być: nieskomplikowany, mający na celu wywołanie określonych emocji, pewnej refleksji nad śmiercią, która jest nierozerwalnym elementem ludzkiego życia. Słychać pełen profesjonalizm wydobywający się z instrumentów, jak również z głosu Krisa Vlada. Śmiem twierdzić, że panowie nie są z pierwszej łapanki, a tym bardziej ich szósty album do czegoś zobowiązuje, czyli do zachowania pewnego fasonu w krojeniu materiału. I myślę, że zasłużyli na mocną pionę przy ocenie tego opus magnum, stając na wysokości zadania.
Gorąco zachęcam do zapoznania się z albumem, nie tylko fanów muzyki gotyckiej, ale wszystkich melomanów.
9,5/10
Łukasz Polak